O tym, że aborcja nie jest tylko problemem kobiety, z Michałem Baranem, członkiem Polskiego Komitetu Narodowego inicjatywy „Jeden z nas” oraz jednym z pięciu założycieli męskiej organizacji pro-life
Jest już milion podpisów pod projektem Europejskiej Inicjatywy Obywatelskiej „Jeden z nas”, która ma zablokować finansowanie aborcji i eksperymentów na embrionach z pieniędzy członków Unii Europejskiej. Dlaczego przy tej okazji mówicie o… kryzysie męskości?
– Razem z innymi młodymi mężczyznami zaangażowanymi w „Jeden z nas” doszliśmy do wniosku, że aborcja nie jest problemem samym w sobie. Zazwyczaj jest skutkiem zjawisk, które sprowadzić można do trzech zasadniczych problemów. Pierwszym z nich jest rozpacz, w jaką popada kobieta pozostawiona sama sobie w zderzeniu z wyzwaniami dnia codziennego oraz nieoczekiwaną ciążą. O tym stanie trudno jest dyskutować, na niewiele może zdać się intelektualna argumentacja. W takiej sytuacji trzeba podjąć zdecydowane działania i wyprowadzić ją z tej krytycznej sytuacji. Tu dotykamy problemu drugiego, jakim jest wszechobecna znieczulica. Mówią o niej nie tylko ludzie szczególnie wrażliwi, ale dostrzega ją zdecydowana większość Polaków. Potwierdziły to badania opinii publicznej – 80 proc. społeczeństwa nie tylko dostrzega znieczulicę, ale jest zaniepokojona jej poziomem. I tu stykamy się z problemem trzecim, o którym słyszymy już z wielu stron. Jest to zatrważający deficyt męskości. Mówi się o tym na wielu płaszczyznach, ale rzadko kiedy w kontekście życia ludzkiego. A przecież każdy mężczyzna jest szczególnie powołany do tego, by to życie przekazywać i otaczać swoją opieką.
Ale w jaki sposób przekłada się to na aborcyjne statystyki?
– Mnóstwo samotnych matek przyznaje, że gdyby znalazły obok siebie męskie oparcie (choćby brata, kuzyna czy sąsiada), to o aborcji w ogóle by nie myślały. Tymczasem dziś wielu mężczyzn po prostu ucieka z frontu, któremu na imię rodzina. Co godne zauważenia, niektórzy uciekają z niego nawet jako mężowie. Mówiąc obrazowo, gdy rodzina jedzie na wakacje, przeciętny mężczyzna spędzi wiele czasu, aby wszystko sprawdzić: samolot, hotel, biuro turystyczne. Żeby przypadkiem się nie okazało, że ktoś zepsuje rodzinie wyjazd. Ale gdy w życiu rodzinnym przychodzi problem bezpłodności, bez cienia zawahania zabierze żonę do kliniki in vitro, nie doczytując w dostępnych źródłach i nie sprawdzając po kilka razy, czy przypadkiem ktoś nam tam nie wyrządzi krzywdy. Ta sytuacja to tylko przykład, ale pokazuje on, że obrona życia jest i nigdy nie przestała być odpowiedzialnością mężczyzn.
Stąd pomysł na pro-life w wersji dla prawdziwych mężczyzn?
– Tak. Pracując nad kontynuacją dla „Jeden z nas” dostawaliśmy wiele znaków, że warto iść w tym kierunku (oczywiście, wspierają nas kobiety). 14 listopada rozpocznie się w Krakowie kongres podsumowujący inicjatywę. Przyjadą na niego przedstawiciele z całej Europy. I wtedy też, mam nadzieję, oficjalnie ogłosimy powstanie Fundacji Jeden z Nas. Jej założycielami jest pięciu młodych mężczyzn, niektórzy mają już swoje rodziny. Nowa fundacja będzie nie tylko rozwijać europejską współpracę, ale też spróbuje zaradzić wspomnianemu kryzysowi męskości.
W takim razie jak powinien zareagować brat, sąsiad czy kuzyn dziewczyny, która zaszła w nieplanowaną ciążę?
– Powinien w ogóle zauważyć problem i się nim przejąć. Co ważne, nie oceniać, nie moralizować, ale po prostu zapewnić oparcie, dać poczucie bezpieczeństwa, bo jeśli ta kobieta jest sama, to ewidentnie zawalił inny mężczyzna. I warto, by ktoś poczuł się do odpowiedzialności, by choćby częściowo to naprawić. Pewnym wzorcem może być przepiękny film Bella, w którym do ocalenia bezbronnego życia przyczynia się kolega z pracy. A wszystko zaczyna się od tego, że dostrzega dziewczynę w potrzebie i ma dla niej czas.
I to wystarczy, by ocalić małe, bezbronne życie?
– Może wystarczyć. Wszyscy znamy przysłowie, że tonący brzytwy się chwyta. Ale trzeba być naprawdę okrutnym, aby tę brzytwę podawać. Normalny człowiek wie, że trzeba zostawić swoje sprawy i iść z pomocą drugiemu.