Logo Przewdonik Katolicki

Więzień nr 121

Ks. Piotr Gąsior
Fot.

Ku mojemu zaskoczeniu młodzież niemiecka interesuje się obozem koncentracyjnym w Oświęcimiu bardziej niż polska! A jakiś rok temu był u mnie nawet wnuk Hössa i pytał o swojego dziadka mówi Józef Paczyński, były więzień Auschwitz.

– Ku mojemu zaskoczeniu młodzież niemiecka interesuje się obozem koncentracyjnym w Oświęcimiu bardziej niż polska! A jakiś rok temu był u mnie nawet wnuk Hössa i pytał o swojego dziadka – mówi Józef Paczyński, były więzień Auschwitz.

 

Zaczynamy rozmowę, po której – jeszcze tego w tym momencie nie wiem – wyjdę w zupełnym milczeniu z jednym kołatającym w głowie pytaniem: czy da się to wszystko opisać w gazecie? Pan Józef Paczyński pokazuje mi najpierw artykuły, książki i swoje zdjęcia z różnymi grupami, m.in. niemieckimi, które się z nim dotychczas spotykały. – Wszyscy proszą o relację i „wrażenia” z pobytu w oświęcimskim piekle. Z reguły pytają, za co zostałem aresztowany i jak przeżyłem w tym strasznym miejscu od pierwszego do ostatniego dnia? Johann Paul Kremer, niemiecki lekarz i profesor, prowadził osobisty dzienniczek, w którym notował praktycznie wszystko, nawet informacje dotyczące zawartości paczek, jakie wysyłał do Rzeszy z rzeczami zrabowanymi więźniom. Na jednej ze stron zapisał własną opinię o tym obozie: Auschwitz to „odbytnica świata”. 

 

To nie sanatorium

Jest 14 czerwca 1940 r. o świcie. Prowadzą ich pustymi ulicami Tarnowa. Zostawiają za sobą więzienie, w którym Józefa Paczyńskiego osadzono jako żołnierza Wojska Polskiego. Ktoś rzuca wiązankę kwiatów. SS-man zdeptał ją ze złością. Idą na stację. Czeka na nich podstawiony pociąg osobowy. Mają wygodnie. Ale gdzie ich wiozą? Może na jakieś roboty... W Krakowie na dworcu dociera do nich informacja, że Paryż też już padł. Paryż ist genomen! Jadą dalej na zachód. Zatrzymują się na bocznicy i czytają, że na budynku widnieje gotycki napis Auschwitz. Stają u bram obozu, który tak naprawdę nie był jeszcze gotowy. Wchodzą. Alles raus, alles raus! Popychają ich kijami. Między strażnikami jest ok. 30 bardzo mocnych mężczyzn. Jak się potem okazało, byli to zawodowi kryminaliści niemieccy, których wybrał sobie Rudolf Höss na tzw. blokowych kapo. Oficer SS Karl Fritsh wygłasza swoją pierwszą mowę: „Wy nie zdajecie sobie sprawy, gdzie jesteście. To nie sanatorium. To jest niemiecki obóz koncentracyjny. Tu się żyje najdłużej trzy miesiące. A jak są między wami Żydzi albo księża, to oni mogą żyć najwyżej sześć tygodni. A wyjście stąd jest jedno: przez komin krematoryjny...”. 

 

W rewirze SS
– Baraków na początku nie było, więc więźniów umieszczono w budynkach monopolu tytoniowego. I tam przez 2–3 tygodnie urządzono nam – opisuje pan Józef – specjalne „zajęcia sportowe”. Otóż ci zawodowi przestępcy wydawali nam komendy: Padnij! Powstań! Padnij!, i tak w nieskończoność. Później zaczęto formować grupy robocze. Mnie przydzielono do pracy pod kierunkiem zawodowego przestępcy Arno Böhma. A ten z kolei wysłał mnie do SS-rewiru na pomocnika. Na parterze Niemcy mieli sklep kosmetyczno-fryzjerski, aptekę, klozety, a po drugiej stronie była kantyna, kuchenka, stacja dentystyczna. Zaś na piętrze był taki jakby szpitalik dla SS-manów. Między nami więźniami była niepisana umowa: pomagamy jeden drugiemu. Pamiętam jedną sanitariuszkę Marię Strausburger, Austriaczkę – bardzo porządną kobietę, która też bardzo często nam pomagała. A w aptece pracowali także cudowni koledzy, np. Jasiu Sikorski z Kielc, Józef Gorzkowski z Krakowa czy Tadek Szewczyk z Mielca. To dzięki nim wynosiliśmy lekarstwa do obozu.
 
Zupa z kości?
Każdy więzień miał swoją kartotekę. Oprócz danych osobowych wpisywano do niej skrupulatnie nawet ilość złotych zębów, jakie miał skazany. A także przez jakie choroby przeszła rodzina czy na co zmarł ojciec. – Na zakończenie – wspomina pan Józef – dostawaliśmy numer ewidencyjny. Na mojej karteczce była cyfra 121, bo początkowo nas nie tatuowano. Tatuaż zrobiono mi dopiero w lutym 1943 r.
– Racje żywnościowe były takie same jak dla innych skazanych. Kąsek chleba z margaryną. Łyżka marmolady z buraków. Zepsuty ser z dodatkiem w postaci robaków. W piątek, chyba tak na przekór, kawałek słoniny albo listek śmierdzącej kiełbasy. I czasami była zupa niewiadomego pochodzenia. Niektórzy mówili, że z mielonych kości. Zastanawialiśmy się, czy aby nie z ludzkich? Jedyną zaletą naszej pracy w kantynie SS było to, że przebywaliśmy w cieple, bo pod dachem.
 
Strzygłem Hössa
W punkcie fryzjerskim pracowali jako więźniowie dobrzy fryzjerzy warszawscy. – Przypominam sobie doskonałego fryzjera z Poznania – Ignacego. Hössa strzygł najpierw właśnie Arno Böhm, ale był to marny fryzjer. Praca była od rana do wieczora. Wszystko się zmieniło, gdy pewnego dnia przywieziono do obozu z Ravensbrück kobiety. Po jednej z rewizji znaleziono u nich kosmetyki. I okazało się, że otrzymały je od tego Böhma. Na jego miejsce Höss wybrał sobie na fryzjera „małego Polaka”, którym okazałem się ja. Od tego czasu musiałem na wezwanie chodzić do willi Hössa i tam go strzyc. Zawsze szedłem ze ściśniętym gardłem. W drzwiach czekała na mnie żona Hössa. Po odprawieniu SS-mana, który mnie eskortował, prowadziła mnie do łazienki. Za jakiś czas przychodził Höss. Ręce mi się trzęsły. Ale robiłem to samo co prawdziwi fryzjerzy. Na koniec oczywiście woda kolońska, puder. I w tył zwrot. Ja się cały czas bałem. A on nigdy się do mnie nie odezwał. Nawet nie podziękował. Komendant się chyba więźniami brzydził. Od tego dnia, prawie co tydzień – aż Hössa przeniesiono do Berlina – musiałem tam chodzić. Prócz tego strzygłem jego dwóch synów. Współcześni Niemcy nieraz mnie pytają, czy miałem z tego powodu jakieś przywileje. Odpowiadam krótko: Żadnych. A poza tym trzeba było być cały dzień ostrożnym. Żadnego fałszywego ruchu, bo się pracowało wśród oficerów. A każdy przecież chciał żyć. Jeszcze inni zastanawiają się trochę naiwnie, czy nie kusiło mnie podcięcie Hössowi gardła. Innych ciekawi, jakim był człowiekiem. Ja wówczas odpowiadam: „Jakby ktoś nie wiedział, co się w obozie dzieje, to by go nikt o to nie posądził. Był bardzo małomówny. Spokojny. Nikogo nie bił. Tylko dawał rozkazy i pilnował ich sumiennego wykonania”. Do tej „roboty” przywiózł sobie morderców. Największym (...) był Ryszard Palitz. Wyjątkowo schludny i kulturalny. Elegancki mężczyzna. Zawsze miał uśmiech na twarzy. I to nawet w chwilę po wykonaniu egzekucji strzałem w tył głowy.
 
Orkiestra symfoniczna
Pierwsza wigilia w obozie. Rok 1940. Niemcy pozwolili więźniom ustroić choinkę. Dzień jak co dzień. Mróz. Wszyscy śpiewają. Dwóch gra na harmonii. – Kolędowaliśmy po polsku – mówi pan Paczyński. Kiedy usłyszeli nas SS-mani, natychmiast przybiegli. Ale wtedy nie przeszkadzali. Tylko po świętach wszystko zgłosili komendantowi i powstał problem. Nie dlatego, że śpiewaliśmy kolędy po polsku, lecz dlatego, że pomimo zasieków z drutu kolczastego mieliśmy ze sobą harmonię. „Jak to możliwe?” – zachodzili w głowę. Następnie Karl Fritsh wpadł na pomysł, aby założyć obozową orkiestrę. Kazał napisać więźniom do domów, by przysłano im instrumenty. I tak powstała wielka orkiestra symfoniczna m.in. pod batutą również więźnia Adama Kopycińskiego, pochodzącego z Osielca k. Makowa Podhalańskiego z innymi muzykami wybitnej klasy. Oni mieli nieco lżejszą pracę – obieranie kartofli. I codziennie przygrywali nam, gdy wychodziliśmy z obozu. Ja wtedy prosiłem Boga, żeby szczęśliwie przeżyć kolejny dzień. A grano nam głównie marsze, np. francuskie. Prócz tego w niedziele koncertowano pod willą Hössa. Wtedy wykonywano np. Bolero, Na perskim rynku i inne najsłynniejsze utwory muzyczne.
 
Nieludzkie apele
– Czy myślałem o ucieczce? To nie było takie proste. Przykładowo jest lipiec 1940 r. W obozie jest nas około tysiąca więźniów. Oprócz tarnowskiego był jeszcze transport z Wiśnicza. Ktoś uciekł. A Niemcom musiało się wszystko zgadzać. Nawet gdyby ktoś umarł w czasie dnia, musiano go przynieść do „kontroli” i położyć w szeregu. Ustawiono więc nas na apel i kazano stać tak długo, aż się uciekinier znajdzie. Był to mój najdłuższy apel: od osiemnastej w sobotę do siedemnastej w niedzielę. Coś strasznego. W pewnym momencie ktoś z więźniów po prostu nie wytrzymał i się wypróżnił. Widząc to, SS-mani odszukali w grupie księdza oraz Żyda i kazali im pochylić się nad tym kałem i... zjeść. Tymczasem Niemcy stali i śmiejąc się, robili zdjęcia. A tego uciekiniera podobno złapano gdzieś na Podkarpaciu i rozstrzelano. Innym razem, jeśli nawet jakaś ucieczka się powiodła, za uciekiniera ginęli inni więźniowie: a to matka, a to siostra albo nieszczęśnicy, czyli wybrańcy kaprysu SS-manów, zesłani do celi głodowej w bloku 11. Tak było chociażby w przypadku o. Maksymiliana Kolbego, który dobrowolnie wyszedł z szeregu za skazanego na śmierć Franciszka Gajowniczka. Każdy zatem, kto planował ucieczkę z obozu, miał wielki dylemat moralny, czy wolno mu to zrobić.
 
„Stary”więzień
– Bardzo przeżywałem rozstania. Miałem takiego najbliższego kolegę Norberta Drozda z Chorzowa. Był to naprawdę bardzo porządny chłopak. Podchorąży Wojska Polskiego. Kiedy zachorowaliśmy na tyfus, trafiliśmy do szpitala. W szpitalu obozowym było dwóch lekarzy: Polak i Niemiec. Razem studiowali przed wojną na Akademii Medycznej w Poznaniu. Byli kolegami z rocznika. Tymczasem w obozie jeden nosił mundur SS, a drugi więzienny pasiak. Gdy się spotykali, ich rozmowa sprowadzała się do zdawkowego „Jak idzie?” i równie zdawkowej odpowiedzi „Źle”. Tyle pozostało z ich koleżeństwa. Mój kolega Norbert pierwszy został skierowany na blok 20, czyli blok chorych zakaźnie. Dobrze, że nie na 19, który określaliśmy jako poczekalnię do komory gazowej. Potem mnie też przyjęto na leczenie. A było to tak: Rozebrano mnie do naga. Numer napisano mi na piersiach. Zaczął się przegląd. Decydował wygląd zewnętrzny. Kogo warto leczyć, a kogo spisać na straty. Stałem na końcu długiego korytarza. I zemdlałem. Współwięźniowie ukryli mnie, zanosząc od razu na łóżko. Za co? Może ze względu na szacunek dla „starego” więźnia z numerem 121. Potem trafiłem do bloku, gdzie był już Norbert. Leżeliśmy na tej samej pryczy. W czasie choroby Norbert dostał wiadomość, że jako pochodzący z mieszanej rodziny zostanie zwolniony. Wzięto go więc na kwarantannę. I wypuszczono w cywilu do domu. Marzyłem, że jeśli przeżyję obóz, to się z nim spotkam. I faktycznie po wojnie pojechałem do niego, ale okazało się że Niemcy wcielili Norberta do Wehrmachtu i zginął na froncie wschodnim. A ja mu zazdrościłem, że wyszedł z Oświęcimia...
 
Nie Armia Radziecka
Wreszcie nastał rok 1945. Więźniowie czekali na uwolnienie. Był 19 stycznia. – Niemcy wyprowadzili nas wszystkich, którzy byliśmy jeszcze jako tako sprawni, z obozu. Ja szedłem – mówi pan Józef – na samym końcu. Za mną trzech SS-manów z karabinami. Kto upadł, zostawał przez nich dobity. Wyprowadzono nas w kierunku Wodzisławia. I dlatego nie jest prawdą, że wyzwoliła nas Armia Radziecka. Oni uwolnili tylko tych, którzy nie mogli wyjść z obozu o własnych siłach. Dalej SS-mani eskortowali nas przez Śląsk. Następnie wagonami towarowymi na Zachód. Ostatecznie dojechaliśmy do Mauthausen. Potem pracowałem jeszcze w podziemnych sztolniach niedaleko Melku i w pewnym obozie alpejskim w okolicach Ebensee. Ostateczne wyzwolenie dla Józefa Paczyńskiego, więźnia nr 121, nastąpiło dopiero 6 maja.
 

 
Józef Paczyński – urodził się 29 stycznia 1920 r. w Łękawicy k. Wadowic. Uczył się w szkole w Wadowicach. Razem z Karolem Wojtyłą śpiewał w chórze przy Polskim Towarzystwie Gimnastycznym „Sokół”. Walczył w kampanii wrześniowej. Przybył do Auschwitz w pierwszym transporcie. Pracował w komandzie SS. Wyszedł z obozu w tzw. marszu śmierci i został umieszczony w Mauthausen, a następnie w obozie w Melku. Wyzwolenia doczekał w maju 1945 r. w podobozie w Ebensee dzięki działaniom armii amerykańskiej. Po wojnie pracował w szkolnictwie.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki