Sporo się ostatnio wydarzyło: zmiana władzy w PSL i możliwe roszady w rządzie, aresztowanie polskiego „Breivika”, wniosek PO o postawienie Jarosława Kaczyńskiego przed Trybunał Stanu. Tylko ile w tym konkretu, a ile politycznego teatru?
Pierwszy zgrzyt pojawił się już w momencie wyboru Janusza Piechocińskiego na nowego szefa PSL: świeżo namaszczony przywódca ludowców ukląkł przed delegatami i w czołobitnych ukłonach zaczął zapewniać o tym, że nie będzie prezesem tylko „zwykłym sługą” partii oraz jej członków. W tym momencie warto było zobaczyć minę pokonanego Waldemara Pawlaka – bezcenne. Ale ten polityczny teatrzyk na potrzeby mediów, wyborców i partyjnych dołów był jedynie uwerturą do ciągu dalszych, coraz dziwniejszych wydarzeń następnych dni.
Ministerialne podchody
Polskie Stronnictwo Ludowe całkowicie zasłużenie dorobiło się przez lata opinii partii „stołkowej” – wyjątkowo łasej na stanowiska, opartej na kolesiostwie, daleko posuniętym nepotyzmie i doraźnej grze interesów. W momencie zmiany partyjnego kierownictwa oczywistym było więc, że pierwsze pytania, jakie muszą paść, to „kto?”, „gdzie?” i „za ile”. W PSL-u takie pytania są absolutnie fundamentalne. Bo skoro jest nowa miotła, to musi być też i nowe rozdanie stanowisk.
Dość zaskakująco zareagowały natomiast na wyborczą porażkę Pawlaka niektóre media, fundując społeczeństwu iście hitchcockowskie trzęsienie ziemi: „Wygrał Piechociński, czy to koniec koalicji rządowej?” – dramatycznie pytały informacyjne czołówki. Trudno jednak zrozumieć, na jakiej podstawie część dziennikarzy doszła do takich karkołomnych wniosków, skoro elementarna logika podpowiada, że nikt i nic nie jest w stanie oderwać obecnego PSL-u od władzy. Nie ma po prostu takiej możliwości. A już na pewno nie w obecnych okolicznościach.
Wielu komentatorów zapomina przy tym, że gra idzie o coś więcej niż tylko o same stanowiska rządowe. Koalicja z Platformą to dla PSL-u także setki lokalnych sojuszy „w terenie”, umożliwiających podział obfitego samorządowego tortu. A właśnie samorząd i „prowincja” to od lat główny obszar zainteresowania ludowców. To tam są główne frukta – lokalne rady nadzorcze, rozmaite fundusze i spółki samorządowe – pozwalające „wyżywić” i utrzymać w lojalności partyjnych działaczy niższego szczebla. W tym PSL jest dobre, jak chyba żadna inna partia.
Oczywiście ludowcy nie byliby sobą, gdyby nie próbowali wykorzystać politycznego zamieszania, wywołanego wyborczą porażką Pawlaka, do wytargowania dla siebie dodatkowych stanowisk – tych wszak nigdy za dużo. Temu celowi miał służyć m.in. komunikat prezesów wojewódzkich struktur partii zobowiązujący nowego prezesa PSL do „przejrzeniem umowy koalicyjnej”. Odczytane to zostało jako jasny sygnał w stronę koalicjanta: „możemy, ale wcale nie musimy”. Formą delikatnego nacisku stała się także giełda nazwisk potencjalnych PSL-owskich polityków, którzy mieliby wypełnić pustkę po zwolnionym przez Waldemara Pawlaka stanowisku ministra gospodarki i wicepremiera rządu. Przez chwilę mówiło się o którymś z „młodych” ludowców – ministrze pracy Władysławie Kosiniaku-Kamyszu, albo o żołnierzach Piechocińskiego, którzy pomogli mu zdobyć głosy wśród partyjnych dołów, Adamie Jarubasie i Krzysztofie Hetmanie – przebąkiwano nawet o Januszu Piechocińskim jako ministrze bez teki, ale to były jedynie taktyczne i sondażowe zagrywki. Wszystko wskazuje bowiem na to, co i tak było wiadome właściwie od samego początku: Piechociński zajmie miejsce Pawlaka jako wicepremier i prawdopodobnie także nowy szef resortu gospodarki. Ot, polityczna burza w szklance wody.
Podgrzewanie emocji
Jeszcze nie umilkły echa politycznego trzęsienia ziemi wśród ludowców, a już media obiegła nowa, sensacyjna informacja. Mowa oczywiście o zatrzymaniu Brunona K., pracownika jednej z krakowskich uczelni, który miał szykować zamach terrorystyczny wymierzony w przedstawicieli najwyższych władz państwowych. Owo „megasensacyjne wydarzenie” doskonale wpisuje się w najnowszy niepokojący trend do nadmiernej teatralizacji naszego życia politycznego. Bo im więcej pojawia się w tej sprawie informacji i im więcej znamy szczegółów, tym bardziej wydaje się ona dęta i naciągana. Inna sprawa, że znakomicie wypełnia rolę czynnika podbijającego bębenek emocji i odciągającego uwagę od spraw rzeczywiście istotnych.
Z pozoru o wiele poważniejsze wydają się za to dwa wnioski złożone w Sejmie przez klub Platformy Obywatelskiej (pod którymi podpisali się parlamentarzyści PO, Ruchu Palikota i SLD) w sprawie postawienia Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobry przed Trybunałem Stanu. Gwoli informacji przypomnę tylko, że PO zarzuca byłemu premierowi oraz byłemu ministrowi sprawiedliwości naruszenie konstytucji, ustawy o Radzie Ministrów oraz ustawy o działach administracji rządowej. Chodzi o sprawy dotyczące rzekomej inwigilacji i nękania opozycji w czasach rządów PiS, w tym m.in. najgłośniejszą z nich, dotyczącą próby zatrzymania Barbary Blidy, zakończoną samobójczą śmiercią byłej posłanki SLD.
Co ciekawe, w swoich wnioskach klub PO powołuje się na materiały dowodowe dwóch komisji śledczych: ds. śmierci Barbary Blidy oraz komisji ds. nacisków. Problem jednak w tym, że obie komisje, mimo naprawdę usilnych starań, nie znalazły żadnych prawdziwych dowodów na potwierdzenie swoich tez, a ich szumnie inaugurowana działalność zakończyła się kompletną klapą. Trudno więc traktować wnioski klubu Platformy inaczej niż jako środek służący bieżącej grze politycznej. Zastanawia zwłaszcza moment ich złożenia – dosłownie w przededniu bardzo ważnych negocjacji ws. unijnego budżetu na lata 2014–2020. Na pierwszy rzut oka wygląda to tak, jakby Platforma chciała upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: z jednej strony zdyskredytować chwilowo najgroźniejszego politycznego przeciwnika, a z drugiej odsunąć zawczasu uwagę w przypadku ewentualnego fiaska negocjacji w Brukseli.
Wielka gra
Osobną rzeczą jest kwestia faktycznego autorstwa wspomnianych wniosków o Trybunał Stanu. Wbrew pozorom to wcale nie musi być inicjatywa premiera Tuska i jego politycznych doradców. On sam daje zresztą wyraźnie do zrozumienia, że ta sprawa nie była z nim konsultowana – więcej – podchodzi do niej „sceptycznie i powściągliwie”. Czyżby więc miały rację dobrze poinformowane wróble, ćwierkające, że za całą tą akcją stoi obóz Grzegorza Schetyny i jego stronnika, szefa klubu PO Rafała Grupińskiego, a jej faktycznym celem jest pokazanie, kto tak naprawdę rządzi w partii?
Mamy więc dziś sytuację, w której każdy z koalicjantów prowadzi jakąś grę na pokaz. PSL – próbuje coś ugrać, korzystając ze swoich medialnych pięciu minut. Możliwości ma jednak niewielkie, tym bardziej że w kolejce czeka już Leszek Miller, od dawna zgłaszający gotowość do koalicji SLD z Platformą. Teoretycznie PSL mogłoby co prawda nabić sobie trochę punktów, wspierając Platformę brakującymi głosami potrzebnymi do faktycznego postawienia Kaczyńskiego i Ziobry przed Trybunałem Stanu. Tego jednak ludowcy
raczej nie zrobią, bo w dłuższej perspektywie nie będzie im się to po prostu opłacało. PSL od lat stosuje bowiem konsekwentnie taktykę balansowania między największymi ugrupowaniami politycznymi i niezamykania sobie żadnych drzwi. Takie jawne wypowiedzenie wojny byłoby więc zupełnie nie w stylu zielonych.
Z kolei Platforma przy dość chwiejnych sondażach partyjnego poparcia, a zarazem przy coraz słabszych notowaniach samego premiera Tuska, musi jeszcze intensywniej szukać tematów zastępczych. Coraz mniej będzie się więc mówiło o dramatycznej sytuacji polskich szpitali, pogłębiającym się zadłużeniu ZUS-u i niedowładzie infrastrukturalnym, za to coraz więcej będziemy słyszeć o „polskich breivikach”, trybunałach stanu, pozbawianiu immunitetu poselskiego i innych politycznych cudach na kiju. Akt drugi czas zacząć.