Jeszcze niedawno temu wydawało się, że Barack Obama ma zwycięstwo wyborcze już właściwie w kieszeni. Potwierdzały to sondaże przedwyborcze, dające mu bezpieczną, kilkupunktową przewagę nad głównym kontrkandydatem, republikaninem Mittem Romneyem. Tymczasem fatalna dla Obamy pierwsza debata telewizyjna, w której obecny gospodarz Białego Domu został dosłownie zmiażdżony przez Romneya, sprawiła, że sondażowe różnice zaczęły przechylać się na stronę republikanina. Tego złego wrażenia nie zmazały nawet dwie kolejne debaty, w których nieznacznie wygrał Obama.
Ale to jednak on pozostaje nadal faworytem do wyborczego zwycięstwa: popiera go zdecydowana większość wpływowych hollywoodzkich celebrytów, jego zwolennicy dysponują przewagą głosów w największych liczbowo amerykańskich stanach, a sam Obama ma mniejszy negatywny elektorat niż „mormoński sekciarz” i „oderwany od realiów multimiliarder” Romney.
Nie zapominajmy jednak, że to jest Ameryka, tutaj wszystko może się jeszcze naprawdę wydarzyć. Tym bardziej że ostatnie sondaże wskazywały bądź na różnicę w granicach błędu statystycznego między oboma największymi rywalami, bądź też – tak jak w przypadku badania Instytutu Gallupa – nawet kilkupunktową przewagę Mitta Romneya.
Bardzo dziwne głosowanie
Wielu obserwatorów amerykańskiej sceny politycznej jest przekonanych, że w tegorocznych wyborach prezydenckich Barack Obama może zdobyć mniej głosów bezpośrednich, a jednak zwyciężyć w nich dzięki głosom elektorskim. Niemożliwe?Owszem, możliwe, a to za sprawą dość skomplikowanej amerykańskiej ordynacji wyborczej. Tak naprawdę bowiem obywatele USA głosują nie bezpośrednio na prezydenckiego kandydata, ale na tzw. elektorów w swoim stanie. I dopiero owi elektorzy oddają potem formalnie swój głos na prezydenckiego kandydata.
Wszystko rozstrzyga się jednak wcześniej, właśnie na poziomie stanowych wyborów elektorskich. Otóż, każdy kandydat wystawia w poszczególnych stanach swoje listy elektorów – i w zależności od tego, czyja lista zwycięży, tego kandydata popierają później wszyscy wybrani elektorzy danego stanu. Od tej zasady nie ma żadnych wyjątków.
Ażeby jeszcze bardziej zagmatwać ten obraz, należy wspomnieć, że amerykańskie stany różnią się pod względem liczby przysługujących im elektorów: najwięcej mają Kalifornia – 55, Teksas – 34 i Nowy Jork – 31, a najmniej, zaledwie trzech, m.in. Alaska, Montana i obie Dakoty: Północna i Południowa. Jak więc widać, największe znaczenie mają wyniki wyborów elektorskich w największych stanach oraz w tzw. swing states – czyli w dużych „swingujących stanach”, takich jak Ohio (20 elektorów) czy Iowa (7 elektorów), gdzie szanse głównych prezydenckich kandydatów są mniej więcej wyrównane.
Wróćmy jednak do samego głosowania. Po ustaleniu zwycięskich list elektorskich w poszczególnych stanach podlicza się wszystkie stanowe głosy elektorskie – ten, kto łącznie ma ich więcej, zostaje kolejnym prezydentem USA. Późniejsze grudniowe głosowanie elektorów ma więc już tylko wymiar czysto symboliczny – i tak muszą oni bowiem oddać swój głos na tego kandydata, którego lista wygrała w ich stanie.
Mormon i „chrześcijanin”
Co jeszcze decyduje o specyfice amerykańskich wyborów? Z całą pewnością tzw. czynnik religijny, który nigdzie indziej nie odgrywa aż tak wielkiej roli. Do tej pory nie zdarzyło się bowiem, aby prezydentem USA został zdeklarowany ateista. I nic w tym dziwnego, bo Amerykanie wiarę w Boga traktują niemalże jako wyznacznik amerykańskości. Inna sprawa, że owa deklarowana religijność jest pojmowana przez nich w dość specyficzny i często wybiórczy sposób. Wystarczy zresztą popatrzeć na samego prezydenta Baracka Obamę, który zdążył już zaliczyć przynależność do kilku Kościołów protestanckich, by ostatecznie wybrać taki, który głosi najbardziej liberalny stosunek do kwestii obyczajowych.
Amerykanów czeka więc w tym roku bardzo specyficzny wybór: z jednej strony jest demokrata Obama – przedstawiciel Kościoła, który chrześcijański jest jedynie z nazwy – zdeklarowany zwolennik prawa do aborcji i legalizacji związków homoseksualnych, a z drugiej republikanin Mitt Romney, praktykujący mormon – czyli wyznawca religii, która nawet formalnie nie jest uznawana za chrześcijańską, a zdaniem niektórych zasługuje wręcz na miano sekty religijnej. Zresztą to pierwszy przypadek w historii, kiedy kandydatem republikanów nie będzie chrześcijanin.
Na dodatek zmienia się także wyraźnie struktura religijna całego amerykańskiego społeczeństwa. Do niedawna największą wspólnotą religijną w USA byli protestanci, jednak w ostatnich latach zjawisko ateizacji i „deprotestantyzacji” Stanów Zjednoczonych przybrało ogromnie na sile. Obecnie najliczniejszą grupę religijną za Wielka Wodą stanowią katolicy – jest ich prawie 78 mln, czyli niemal jedna czwarta obywateli USA. To jednak wcale nie musi oznaczać automatycznego poparcia przez katolików kandydata konserwatywnych republikanów. Dość powiedzieć, że poprzednie wybory Barack Obama wygrał m.in. właśnie dzięki głosom amerykańskich katolików – zwłaszcza biedniejszych obywateli pochodzenia latynoskiego, beneficjentów programów socjalnych oferowanych przez gabinet demokratów.
Religia, głupcze
No tak, ale nawet mimo coraz większej obojętności religijnej Amerykanów kwestie religijne stały się jednymi z najważniejszym wątków tegorocznej kampanii prezydenckiej w USA. Gra toczy się bowiem o granice wolności sumienia i gwarantowaną przez konstytucję swobodę praktykowania religii. Bezpośrednim katalizatorem napięć okazała się uchwalona przez gabinet Obamy ustawa o ubezpieczeniach zdrowotnych, która nakłada na wszystkich pracodawców obowiązek wykupienia dla pracowników pakietu ubezpieczeń, zawierających m.in. refundację antykoncepcji, środków wczesnoporonnych oraz sterylizacji. Ustawa nie przewiduje żadnych wyjątków – obowiązek takiego rodzaju ubezpieczeń dotyczy także instytucji i organizacji kościelnych, w tym również katolickich szpitali i organizacji charytatywnych. Coraz wyraźniej widoczna jest także linia odgórnej polityki społecznej administracji Obamy, która współfinansuje jedynie te instytucje i te programy, które na swoich sztandarach mają wypisane „postępowe” hasła dotyczące propagowania powszechnej antykoncepcji i prawa do aborcji.
Takie działania Białego Domu wywołują niespotykane od lat protesty chrześcijańskiej części społeczeństwa – w całym kraju od miesięcy odbywają się antyrządowe manifestacje i pikiety (m.in. zorganizowana przez Kościół katolicki krucjata „Dwa tygodnie dla wolności”), natomiast kilkadziesiąt katolickich instytucji zaskarżyło do sądu administrację Obamy, uzasadniając to faktem, że reforma ubezpieczeń narusza ich prawo do wolności religijnej i stanowi przejaw „państwowego totalitaryzmu”. Sam Barack Obama stara się co prawda uspokajać nastroje, zwłaszcza wśród katolickiej części wyborców, obiecując złagodzenie przepisów, ale jednocześnie wysyła czytelne sygnały do liberalnej części elektoratu: jestem z wami i popieram wasze postulaty. Kilka miesięcy temu publicznie zapowiedział na przykład, że uczyni wszystko, aby doprowadzić do pełnej legalizacji małżeństw homoseksualnych w Stanach Zjednoczonych.
Amerykanie nie byliby jednak sobą, gdyby nie myśleli przede wszystkim o gospodarce. I to właśnie ta kwestia, w zgodnej opinii ekspertów, zadecyduje w głównej mierze o wyniku tegorocznych wyborów prezydenckich. Przeciętny obywatel USA zadaje dziś sobie bowiem jedno, zasadnicze pytanie: czy zaufać w miarę przewidywalnemu Obamie, pod którego rządami Ameryce nie udało się jednak nadal wyjść z kryzysu czy postawić na „nowe otwarcie” i nieznanego Romneya? Bez względu jednak na odpowiedź, zawsze na końcu dodaje: „Boże, chroń Amerykę”.