Umiłowanie najmniejszego, niewidocznego, ostatniego miejsca lub czynu jest dla wielu mrzonką, wielkim nieporozumieniem. W dobie pogoni za sukcesem, konkurencji wszystkich we wszystkim, zachęta do wybierania czegokolwiek w ostatnich miejscach pachnie defetyzmem, wręcz sabotażem.
To zdrada, zwłaszcza gdy w grę wchodzi dobro duchowe, dobro Kościoła, dobre imię i wierność wiekowemu dziedzictwu. Przecież chcemy jak najlepiej.
Obraz gałązki, która ma wyrosnąć na wspaniałe drzewo (Ezechiel w pierwszym czytaniu) i ziarna gorczycy z dzisiejszej Ewangelii, które wystrzeli w wielkie drzewo, kryje w sobie pewność gigantycznej siły. Tyle tylko, że niestety ukrytej. Nie widać, jak ziarno rośnie, nie wiadomo, kiedy będzie widoczny upragniony efekt. „Nie wiadomo jak” – oznacza zgodzić się na niewiedzę, ona też może być błogosławiona, gdy dodamy do niej zaufanie Panu, po tym, jak już coś „zasialiśmy”. Ziarno w ziemi, niewidoczna z daleka gałązka w koronie cedru zasłaniają rzeczywistość wiary jak sylwetkę Mesjasza, nierozpoznana przez wielu postać Cieśli z Nazaretu, który „nie skorzystał ze sposobności, aby na równi być z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie”. To nie pomyłka, dzisiejsza niedziela nie jest wielkopostną. Nasza codzienność wiary jest właśnie taka, bo On tak chce.
Buduje widok tysięcy rozradowanych ludzi, którzy mają odwagę wyjść na ulicę i dać świadectwo sprawom wielkim i świętym. Niech nas usłyszą, zobaczą, niech wiedzą, wreszcie uchwalą i przyznają – płynie w komentarzach przed i po manifestacjach. Takie świętowanie jest ważne i potrzebne, ale nie wystarczy. Nie chodzi o kreślenie scenariuszy duchowej krucjaty nowej ewangelizacji, lecz o codzienność wiary, tak jak codzienne, pełne pokornej cierpliwości u rolnika jest doświadczenie siania, czekania na pojawienie się rośliny, wzrost, kłos lub drzewo i owoc. Trudne jest takie przeżywanie Kościoła, gdy nie z wyboru, ale zmuszeni przez świat i okoliczności musimy przyjąć ostatnie miejsca, z zażenowaniem oglądać i słuchać szyderców i najczęściej po prostu ufać, że On da wzrost. Kontrast początku i końca ziarna, drzewa lub kłosu nie ma pocieszać, lecz budzić wiarę, że wszystko jest w ręku Boga. Tak przeszedł przez ziemię Mesjasz, tak dzieje się Jego królestwo, tak budujmy wspólnotę Kościoła. Triumfalizm jest ponętny, lubi się ubierać w święte szaty i znajdzie na to wiele racji i uzasadnienia.
A jednak trzeba inaczej, „o ile możemy to zrozumieć”. Gdy Jezus kilkakrotnie tłumaczył to najbliższym, skutki były mizerne. Aż nawet pierwszy i najważniejszy z nich musiał usłyszeć „zejdź mi z oczu szatanie. Jesteś mi zawadą (dosłownie: skandalem!)”, gdy wyraził swoją zrozumiałą przecież po ludzku niezgodę na zapowiadane cierpienie, odrzucenie i zabicie Pana. „Bo nie myślisz po Bożemu”.
Nie ma innej drogi, jak ciągle wracać do ostatniego miejsca. I nie ma to nic wspólnego z rezygnacją z ambicji, by wszystko, co robię, podobało się Panu. Jemu należy się to, co najlepsze potrafimy pomyśleć, powiedzieć i zrobić. Najlepsze jednak nie oznacza największe.
Czy ta przypowieść miała pocieszać pierwszą gminę chrześcijańską, żeby nie uległa kompleksowi mniejszości, jak chcą niektórzy egzegeci? Czy dziś ma ona oznaczać to samo – być umocnieniem w ciężkim losie mniejszości: sekty, grupy etnicznej, malejącej liczby katolików, jakiejkolwiek mniejszości? Oczywiście, że nie.
Pokora nie jest szukaniem na siłę ostatniego miejsca i nieustannym zapewnianiem o swojej słabości, żeby się tylko nie wywyższać. Pokora to pewność, że On jest, działa i daje wzrost. Tylko duchowy, żaden inny nas nie interesuje.