Logo Przewdonik Katolicki

Umrzeć za Boże Ciało

Monika Białkowska
Fot.

Uroczystość Bożego Ciała jest podniosła, ale łagodna. Dość odważna już wiosna, dziewczynki wbiałych sukienkach, wirujące wpowietrzu płatki róż ibłyszcząca monstrancja pod bogato zdobionym baldachimem. Gdzież tu miejsce na rozmowę ośmierci?

Uroczystość Bożego Ciała jest podniosła, ale łagodna. Dość odważna już wiosna, dziewczynki w białych sukienkach, wirujące w powietrzu płatki róż i błyszcząca monstrancja pod bogato zdobionym baldachimem. Gdzież tu miejsce na rozmowę o śmierci?

 

Można pisać o historii Bożego Ciała – przypomnieć św. Juliannę z Cornillon, cuda eucharystyczne z połowy XIII w., skrwawiony korporał przechowywany do dziś w Orvieto i bullę papieża Urbana IV, ustanawiającą uroczystość Najświętszego Ciała i Krwi Pańskiej dla całego Kościoła. Można pisać na temat Bożego Ciała teologiczne traktaty, ale przecież i tak najbardziej przekonywające jest świadectwo.

 

Męczennicy

W Osięcinach, niedaleko Radziejowa, stoi wysoki pomnik. Na pomniku widać postaci dwóch księży w sutannach: jeden wydaje się chronić drugiego, choć obaj odważnie patrzą przed siebie. Nad nimi, w krzyżowym rozdarciu ceglanego muru, jaśnieje wielka monstrancja. Księża Wincenty Matuszewski i Józef Kurzawa zostali beatyfikowani w gronie 108 męczenników II wojny światowej. Zginęli za Boże Ciało. Może to lekkie uproszczenie. Może nie za samo Boże Ciało ponieśli męczeńską śmierć, ale to właśnie ta uroczystość stała się głównym motywem wydarzeń z 24 maja 1940 r. Gdyby nie poszli z Najświętszym Sakramentem przez ulice Osięcin, historia mogłaby wyglądać zupełnie inaczej...

W maju 1940 r. ks. Wincenty Matuszewski, rocznik 1869, był już księdzem od czterdziestu pięciu lat. Zanim trafił do Osięcin, pracował w Widawie, Nieszawie, nawet w samej Częstochowie. W Osięcinach posługiwał już dwudziesty drugi rok, więc parafianie znali dobrze swojego proboszcza: dostojnego i skrupulatnego, który długie godziny spędzał w konfesjonale, a często można go było spotkać, jak z brewiarzem w dłoniach spacerował wokół kościoła. Uczył dzieci w szkole religii, przyjaźnił się ze strażakami, był nawet ich honorowym prezesem. Za zgodą biskupa włączał się w prace Rady Gminy – zwłaszcza te, które miały na celu pomoc najuboższym mieszkańcom. Szanowali go nie tylko jego parafianie, ale i miejscowi Żydzi i Niemcy.

Ks. Wincenty już kilka lat przed wojną zaczął niedomagać, więc w kwietniu 1932 r. prosił swojego biskupa o przysłanie mu do pomocy wikariusza. W ten sposób do Osięcin trafił najpierw ks. Henryk Łysiak, później ks. Hieronim Tomicki, ks. Franciszek Buchalski, a wreszcie ks. Józef Kurzawa.

Kiedy ks. Wincenty z młodym wówczas, dopiero przecież wyświęconym, ks. Józefem spacerowali wokół kościoła, modlili się wspólnie lub rozmawiali jak ojciec z synem. Kiedy szli na cmentarz, natychmiast otaczały ich dzieci, dla których ksiądz proboszcz zawsze miał cukierki. Nie mniej serdeczne relacje łączyły dzieci z młodym ks. Józefem. Ks. Józef był wysoki i wysportowany, grywał z młodzieżą w piłkę nożną i siatkówkę, jeździł na rowerze, potrafił ładnie śpiewać i mówił piękne kazania. Nic dziwnego, że ludzie garnęli do niego równie mocno jak do starego, dobrego proboszcza.

Gdy wybuchła wojna, księża solidarnie znosili prześladowania razem ze swoimi parafianami. Kiedy hitlerowcy wzięli ponad dwudziestu zakładników, znalazł się wśród nich również ks. proboszcz Matuszak, który przez całą noc swoim opanowaniem podtrzymywał na duchu całą resztę. A gdy córce miejscowego kościelnego udało się dostać do uwięzionych i przyniosła proboszczowi koc i poduszkę, ten odmówił ich przyjęcia – nie chciał, by było mu choć odrobinę lżej niż jego parafianom. Prawdziwa próba miała jednak nadejść później.

 

Wiara w czasie wojny

Na początku wojny sytuacja w Osięcinach nie była specjalnie groźna. Burmistrzem był miejscowy Niemiec, który nie ingerował w odprawiane jak zwykle Msze św. i nabożeństwa. Zmieniło się to, gdy w kwietniu 1940 r. burmistrzem komisarycznym został Ernst Daub, a kierownikiem posterunku policji – Johan Pichler. Może już wtedy, na samym początku swojego urzędowania w Osięcinach, postanowili pozbyć się księży? I szukali pretekstu? Swój plan realizowali dość systematycznie. Najpierw nakazali ks. Kurzawie przeprowadzkę z budynku wikariatu na plebanię. Później, nocą, nakazali przeprowadzić na plebanii rewizję – pod pozorem szukania ukrytej broni sprawdzano, czy księża nie przygotowują się do ucieczki. 23 maja żandarmi z Osięcin wezwani zostali do Piotrkowa Kujawskiego, żeby nadzorować ewakuację Polaków. Pozostali w Osięcinach Daub i Pichler mieli pełną swobodę działania. Spotkali się w gospodzie z niejakim Willim Fritzem Haackiem, potrzebnym im głównie ze względu na samochód, który posiadał.

Tymczasem księża Wincenty i Józef poprowadzili przez Osięciny procesję Bożego Ciała. Przed niebezpieczeństwem ostrzegał ich były burmistrz,
Leonard Arndt, i właściciel gospody, który podsłuchał rozmowę Niemców, ale oni nawet nie chcieli słyszeć o ucieczce.
Ks. Matuszewski nie chciał opuszczać parafian. – Ja was, dzieci, nie opuszczę – miał powiedzieć tym, którzy namawiali go na wyjazd z parafii. Ks. Kurzawa również nie brał pod uwagę wyjazdu i pozostawienia proboszcza samego wobec grożącego mu niebezpieczeństwa. Wprawdzie uproszony przez ks. Wincentego wyjechał, ale tylko na chwilę – jeszcze przed wieczorem wrócił do Osięcin.

Niemcy Daub i Pichler weszli na plebanię w nocy, w cywilnych ubraniach. Wyprowadzili księży na ulicę do samochodu Haacka. Zaraz potem samochód odjechał w stronę pobliskiego Witowa. Tam księża zostali wyciągnięci z samochodu, zastrzeleni z bliskiej odległości i porzuceni w rowie. Samochód Haacka wrócił do Osięcin na zgaszonych światłach. Ciała księży parafianie odnaleźli jeszcze tej samej nocy, zmasakrowane i leżące w kałużach krwi. Około południa przewieziono je do budynku przy szpitalu, nie dopuszczając do nich Polaków.

 

Za wzbudzanie niepokoju

Zaskoczeniem dla miejscowych Polaków był fakt, że Niemcy zgodzili się na urządzenie księżom normalnego pogrzebu. Zamknięte trumny przewieziono do kościoła. Ks. Majewski z Kościelnej Wsi odprawił żałobną Mszę św. Trasę konduktu udekorowano kwiatami.

Kilka dni po pogrzebie sprawcy śmierci księży zostali aresztowani i postawieni przed sądem. Głównym punktem ich oskarżenia nie było jednak bestialskie morderstwo, ale przyniesienie szkody narodowi niemieckiemu i możliwość wzbudzenia niepokojów wśród polskiej ludności.

Johan Pilcher, szczególnie wrogo nastawiony do katolickiego duchowieństwa, który wcześniej aresztował 10 księży z okolic Bytonia, z których ośmiu zostało później rozstrzelanych, po zabójstwie księży z Osięcin skazany został na 15 lat pozbawienia wolności i 10 lat utraty praw obywatelskich. Taka sama kara spotkała Ernsta Dauba. Haack, jako najmniej wtajemniczony w zabójcze plany, otrzymał jedynie karę finansową. Daub i Pilcher trafili najpierw do więzienia w Rawiczu, a później prawdopodobnie na front wschodni. Ich dalsze losy są nieznane.

I tak w zasadzie kończy się historia księży, zamordowanych tuż po procesji Bożego Ciała – trochę w zemście za zorganizowanie uroczystości, trochę pod jej pretekstem. Kończy się w ziemskim wymiarze, bo ten, kto żyje Eucharystią, nie może umrzeć do końca.

Grób osięcińskich księży od samego początku był licznie odwiedzany przez okolicznych mieszkańców. Po zakończeniu wojny umieszczono na nim modlitwę błagalną o zaliczenie ich do grona świętych męczenników. W latach 80. rozpoczęto starania o postawienie pomnika w miejscu ich śmierci. Księża Wincenty Matuszewski i Józef Kurzawa otrzymali tytuł „męczenników Eucharystii i Solidarności Kapłańskiej”. W 50. rocznicę pamiętnych wydarzeń Bożego Ciała stanął drugi pomnik, przy kościele – właśnie ten z krzyżem i monstrancją w tle. Wreszcie, w czerwcu 1999 r., osięcińscy księża znaleźli się w gronie 108 męczenników II wojny światowej, beatyfikowanych przez papieża Jana Pawła II w Bydgoszczy. Dwa lata później dokonano ekshumacji i rekognicji relikwii, które zostały umieszczone w kościele.

 

Triumf z pasją w tle

Wydawać się może, że nie przystoi mówić o śmierci, kiedy ulicami wędrują rozśpiewane procesje, a dziewczynki w białych sukienkach wyrzucają na drogę pachnące płatki róż. Ale być może właśnie dlatego trzeba mówić o śmierci, żeby nie zgubić sensu uroczystości Najświętszego Ciała i Krwi Pańskiej. Żeby przypominać, że to Ciało i Krew zostały wydane na śmierć. Wprawdzie procesja Bożego Ciała jest procesją triumfalną, nie pasyjną, ale przecież o Ciele Jezusa Chrystusa nie można mówić bez kontekstu cierpienia.

Cierpienie towarzyszyło temu świętu od samego początku. Cierpieć musiała już św. Julianna z Cornillon, augustiańska przeorysza, której objawił się Jezus, żądając ustanowienia święta ku czci Eucharystii. Biskup Liège wyraził wprawdzie zgodę na tę uroczystość, ale zaraz potem zmarł, a jego następca o mało nie oskarżył Julianny o herezję, a ona sama przeniesiona została karnie do klasztoru na prowincję. Dopiero ponowne badanie objawień przez kolejnego biskupa i cud eucharystyczny w Bolsena, niedaleko Orvieto, kiedy to rozlane nieopatrznie wino zmieniło się w krople krwi sprawiły, że uroczystość Najświętszego Ciała i Krwi Chrystusa została jednak ustanowiona – jako odpowiedź na herezje dotyczące obecności Chrystusa w Eucharystii i wynagrodzenie za nadużycia popełnione przy odprawianiu Mszy św.

Dalsze dzieje Bożego Ciała również naznaczone były cierpieniem. W czasach reformacji, na terenach, na których większość ludności stanowili protestanci, katolicy musieli zaprzestać organizowania procesji. Gdzieniegdzie zdarzały się napady na ich uczestników. Czasem wiernych wyszydzano albo nie pozwalano spokojnie się modlić. Kiedyś w Toruniu drogi na trasie procesji na rynek miejski zamknięte zostały łańcuchami. W Gdańsku zakaz urządzania procesji wydany został przez radę miejską.

W połowie XVII w. w Polsce „Rytuał piotrkowski” ujednolicił liturgię i podkreślił, że procesja na Boże Ciało symbolizuje przede wszystkim triumf Chrystusa nad śmiercią i szatanem. Nakazano również, żeby członkowie bractw nieśli ulicami miast nie tylko zapalone świece, ale również symbole Męki Pańskiej: krzyż, koronę cierniową, włócznię i gwoździe.

Dziś również nie idziemy w procesji po to, żeby na ulicach było ładnie i kolorowo, ani po to, żeby tylko podtrzymać jakąś starą tradycję. Idziemy, żeby wyznać wiarę, a to przecież kosztuje. Kiedyś kosztowało krew męczenników, ale i dziś, choć krwi nie trzeba przelewać, przyznanie się do Jezusa Chrystusa i Jego Kościoła wymaga odwagi. Innego rodzaju, niż mieli błogosławieni ks. Matuszewski i ks. Kurzawa – ale tak samo wielkiej. 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki