“Jestem kulturowym katolikiem, wywodzę się z katolickiej tradycji, katolickiej wiary. Nawet jeśli moją praktykę religijną można uznać za epizodyczną, czuję się członkiem Kościoła katolickiego”.
Słowa te wyszły spod pióra obecnego prezydenta Francji Nicolasa Sarkozy’ego, który w roku 2004, gdy był jeszcze ministrem spraw wewnętrznych, wydał książkę Republika, religie i nadzieja. Wzbudziła ona wówczas sensację wśród obserwatorów francuskiej sceny politycznej, gdyż jej główne przesłanie szło na przekór tradycji laickości państwa nad Sekwaną. Sarkozy bronił roli religii w sferze publicznej, z szacunkiem wyrażał się o chrześcijańskich korzeniach swojej ojczyzny i opowiedział się za tzw. laickością pozytywną, w której państwo nadal byłoby instytucją świecką, ale przyjazną różnym wyznaniom. “Jestem przekonany, że potrzeba nadziei jest niezmienną cechą ludzkiej egzystencji” – pisał Sarkozy. “Wolność religijna jest tak ważna właśnie dlatego, iż stanowi jednocześnie prawo do posiadania nadziei”.
Niewygodne tematy
W obecnej kampanii prezydenckiej, w której Sarkozy stara się o reelekcję, sprawy wiary także odgrywały dużą rolę, choć debata dotyczyła zupełnie innej religii: islamu. Niedawne zamachy w Tuluzie, ciągłe zagrożenie ze strony islamskich terrorystów, antysemickie incydenty wywoływane przez imigrantów z krajów arabskich – wszystko to sprawia, iż dyskusja na temat laickości Francji zmieniła charakter. 107 lat temu, gdy francuskie władze zrywały konkordat i wprowadzały przełomową ustawę rozdzielającą Kościół od państwa, spierano się o wpływy Watykanu i roztaczano wizję papistów, którzy mieliby czyhać na suwerenność Francji. Anno Domini 2012 zagrożeniem jest islam i radykalni imamowie, kształtujący umysły młodych przybyszy z Algierii czy Tunezji. Ocena obecnej kondycji duchowości we Francji i roli religii w polityce jest możliwa tylko w kontekście ideologicznej potyczki w trójkącie: katolicyzm – islam – laickość.
We wspomnianej książce Sarkozy zaproponował odejście od laicyzmu walczącego, od “religii laickości”, jak nazywają ją niektórzy kontestatorzy, na rzecz współpracy państwa z różnymi religiami. Dla lewicy tezy ówczesnego ministra spraw wewnętrznych były niepokojącą zapowiedzią powrotu do ponurych lat sprzed rewolucji francuskiej, próbą obalenia “zdobyczy” postępu i naruszenia ideowej konstrukcji republiki. Sarkozy był wtedy postrzegany jako nowy typ prawicowca, zakochanego w anglosaskim systemie politycznym i gospodarczym, który mógłby także wprowadzić do francuskiej polityki wątki drogie amerykańskim konserwatystom. Zbliżone do socjalistów media obawiały się, że Sarkozy wznieci dyskusję na “niewygodne” tematy: moralności, dekalogu, Biblii.
W maju 2007 r. Sarkozy wygrał wybory prezydenckie. Pół roku później wybrał się do Rzymu, gdzie spotkał się z papieżem Benedyktem XVI, odwiedził bazylikę św. Piotra i modlił się przy grobie Jana Pawła II. Ale najważniejszym punktem wizyty była mowa, jaką wygłosił w bazylice św. Jana na Lateranie. Kolejni prezydenci Francji, jako następcy królów, otrzymywali tytuł honorowego kanonika świątyni. Zaszczyt ten przypadł więc w udziale także Sarkozy’emu.
W swoim przemówieniu prezydent raz jeszcze przypomniał, że Francja w największej mierze zawdzięcza swój cywilizacyjny postęp chrześcijaństwu. – Francja stała się pieroworodną córą Kościoła wraz z chrztem króla Chlodwiga I [w 496 r. – przyp. red.]. To historyczne wydarzenie miało ogromne znaczenie dla późniejszych losów Francji oraz chrystianizacji całej Europy – mówił Sarkozy. – Wiara chrześcijańska ukształtowała francuskie społeczeństwo, kulturę, architekturę, literaturę, krajobraz, sposób życia. Dlatego też Francja utrzymuje tak szczególne relacje ze Stolicą Apostolską. Korzenie Francji są w najwyższym stopniu chrześcijańskie – dodawał prezydent.
Francuska prasa uznała wówczas, że Sarkozy “złamał tabu”, a niektórzy komentatorzy zarzucali mu manipulacje historyczne, przypominając kulturowe wpływy judaizmu, islamu, a nawet pogaństwa. Z kolei dziennik “Le Monde” zamieścił karykaturę Sarkozy’ego w szatach biskupa, co zresztą dowodzi, jak niewiele trzeba, by zostać uznanym przez francuską lewicę za katolickiego ekstremistę.
Sarkozy oczywiście ekstremistą nie jest, a wiele wskazuje też na to, że jego “kulturowy katolicyzm” jest jedynie na pokaz. Krytycy prezydenta podkreślają, że jest dwukrotnym rozwodnikiem i że gdyby nie ekspansja muzułmańskiej mniejszości, prezydent prawdopodobnie nie wspominałby tak ochoczo o chrześcijańskich fundamentach Francji. Są one dla niego ważne o tyle, o ile mogą stanowić przeciwwagę dla skrajnej odmiany islamu, z którą walczy - ze zmiennym szczęściem – od lat.
Z jednej strony Sarkozy dążył np. do wprowadzenia nad Sekwaną zakazu zakrywania twarzy przez muzułmanki, z drugiej zaś prowadził dialog z przywódcami wspólnoty islamskiej. W tym celu doprowadził w 2003 r. do powstania Francuskiej Rady Wiary Muzułmańskiej (Conseil Français du Culte Musulman – CFCM), reprezentującej ok. 4 mln wyznawców Mahometa. Zależało mu przede wszystkim, aby państwo objęło nadzór nad tym, co głosi się w meczetach – na wzór turecki. To jednak oznaczałoby pogwałcenie zasady rozdziału Kościoła od państwa, która przecież nie ogranicza się wyłącznie do katolicyzmu. Sarkozy balansuje więc na bardzo cienkiej linie. Chciałby uzyskać – choćby częściowo – kontrolę nad życiem religijnym muzułmanów, jednak nie pozwala mu na to prawo z 1905 r.
Smutny trend
Słynna ustawa zawiera oczywiście wiele wyjątków. Konkordat obowiązuje np. wciąż w Alzacji i Mozeli, departamentach, które zostały przyłączone do Francji po 1905 r. Prawo dopuszcza tam naukę religii w publicznych szkołach, a księża są opłacani z budżetu. Co ciekawe, prezydent Francji oficjalnie mianuje biskupów Strasburga i Metza: oczywiście jest to jedynie formalność, ale to jedyny taki przypadek w świecie.
Ponadto państwo utrzymuje katolickie świątynie, ale – znów – tylko te, które zostały wzniesione przed rokiem 1905. Dlatego też w Paryżu mamy do czynienia z paradoksalną sytuacją: pochodząca z XIII w. gotycka katedra Notre Dame figuruje w budżecie państwa, podczas gdy bazylika Najświętszego Serca (Sacré-Coeur), zbudowana na wzgórzu Montmartre, już nie, ponieważ ukończono ją w 1914 r.
Niemniej Kościół we Francji ma dużo poważniejsze zmartwienia. Katolicyzm przechodzi poważny kryzys. W sondażu przeprowadzonym w 2007 r. zaledwie 51 proc. Francuzów zadeklarowało się jako katolicy. Co gorsza, tylko połowa z nich stwierdziła, iż... wierzy w Boga. Według danych francuskiej Konferencji Episkopatu w 1980 r. ochrzczono 560 tys. dzieci; w 2009 r. już tylko 316 tys. (spadek o 43 proc.). Liczba kapłanów zmalała dokładnie o połowę – z 38 do 19 tys. (w niektórych regionach Francji wielu księży ma pod opieką nawet kilkanaście parafii). Zaś liczba małżeństw sakramentalnych zmniejszyła się - ze 184 do 77 tysięcy (niemal 60 proc. mniej). Kościół może być zadowolony tylko z wysokiej, jak na europejskie standardy, dzietności – przyrost naturalny wynosi tutaj ok. 1,9 proc. i należy do najwyższych na kontynencie. Nie wynika jednak z religijności Francuzów, lecz z długoletniej, prorodzinnej polityki państwa.
Nawet najbardziej przyjazne gesty ze strony prezydenta Sarkozy’ego nie są w stanie zatrzymać tego smutnego trendu. Lata laickiej indoktrynacji zrobiły swoje.