O walce o życie dziecka i pomocnej dłoni pani doktor, która poradziła „usunąć”. O ogromnej sile modlitwy i niejednym cudzie. O obietnicy, która została dotrzymana, i o tym, że o miłości Pana Boga należy opowiadać.
Rutynowa wizyta u ginekologa w czasie ciąży. 21. tydzień. Lekarz, w trakcie badania, uśmiecha się i mówi, że będzie chłopiec. Potem jego mina ulega zmianie. Stwierdza wadę serca. Skierowanie na kolejne badania. W szpitalu w Krakowie diagnoza się potwierdza. Kolejne, specjalistyczne już, badania w Warszawie. Tam, podczas USG, pani doktor do rodziców i grupy przyglądających się studentów mówi, że zespołu Downa nie ma, bo buzia ładna, ale poza tym wszystko jest źle. Dziecko ma tyle wad, że najlepszym rozwiązaniem jest je usunąć. Innej rady nie ma, bo nawet jak się urodzi, będzie bardzo chore.
Boże, pozwól mu żyć
Tak rozpoczyna się historia, która była początkiem zmian w życiu Elżbiety i Romana Ochmańskich ze Skawiny. Mijają dokładnie cztery lata od tamtych wydarzeń, a rodzice, szczególnie Elżbieta, do tej pory nie są w stanie ukryć wzruszenia na wspomnienie bitwy, jaką wspólnie stoczyli o życie Grzesia.
Nigdy nie wymarzą z pamięci drogi powrotnej z kliniki w stolicy po tym, jak usłyszeli, że nie ma nadziei. – Ela całą drogę płakała – wspomina Roman. – Po stu kilometrach i ja nie wytrzymałem – dodaje. Do domu dojechali w milczeniu, cały czas płacząc.
Rozpoczęło się szukanie pomocy. Nawet przez myśl nie przeszło małżonkom, żeby zastosować się do „rady” doktor z Warszawy. Kogo tylko mogli, prosili o modlitwę: znajomych, znajomych znajomych i całkiem nieznanych. Zorganizowali szturm do nieba, błagając, by Bóg pozwolił Grzesiowi przyjść na świat. Ela przez cały ten czas modliła się przez wstawiennictwo św. Rity, patronki spraw beznadziejnych.
Pierwszy cud
Trafili do kliniki w Łodzi. Tam, mimo że rokowania wciąż nie pozostawiały nadziei (Grześ miał dwa procent szans na przeżycie), zajęto się nimi i udzielono pomocy. Lekarze zapewnili, że zrobią tyle, ile będą w stanie. W niedługim czasie okazało się, że w miarę rozwoju stwierdzone wady zaczynają zanikać, dotyczyło to szczególnie niebezpiecznego wodobrzusza, po którym nie zostało śladu. Profesor nie umiał tego wytłumaczyć. – Dla mnie to był pierwszy cud – mówi ze wzruszeniem Elżbieta.
Jeździli na badania kontrolne. Dowiedzieli się, że płód jest w stanie przyswoić jedynie do dwudziestu procent leku, który przyjmuje matka. Ela brała więc leki na serce dla Grzesia w dawkach, które dla niej samej były niebezpieczne. Musiała być pod stałą kontrolą. Ostatnie cztery tygodnie leżeli w szpitalu. Grześ urodził się jako wcześniak pod koniec 7. miesiąca przez cesarskie cięcie. W pierwszej dobie przeszedł operację serduszka, która polegała na rozszerzeniu zastawki aortalnej.
Zakrętka od butelki i chrzest
Był to akurat czas ferii zimowych. Dzięki temu, że małżonkowie mieli rodzinę w Łodzi, Roman z Olą, starszą siostrzyczką Grzesia, mogli przyjechać i choć przez jakiś czas być wtedy razem. Grześ leżał w inkubatorze, podłączony do tysiąca rurek. Ela, by nie stracić pokarmu, co trzy godziny, w dzień i w nocy, odciągała go i przekazywała dla synka. Po jakimś czasie, dzięki życzliwości pielęgniarki, mogła sama go nakarmić. – Przynieśli mi go z całym sprzętem. Nie wiedziałam, jak go trzymać, bałam się, żeby nie zrobić mu krzywdy – wspomina mama. Dwa dni po wyjeździe połowy rodziny okazało się, że potrzebna jest kolejna operacja. – Najpierw zadzwoniłam do męża, a po odłożeniu słuchawki bardzo płakałam – opowiada Elżbieta. Chwilę potem chwyciła zakrętkę od butelki i pobiegła do kaplicy. Tam nabrała wody święconej i sama, drżącą ręką, ochrzciła synka i pobłogosławiła go. Lekarz stwierdził, że pierwszy raz widzi, żeby matka czyniła znak krzyża nad dzieckiem przed operacją.
Drugie rozpychanie maleńkiego serduszka zakończyło się pomyślnie. Dziś Grzesio ma 4 latka, jest pełnym życia uroczym chłopcem. Rodzice z radością wspominają, jak podczas jednej z wizyt kontrolnych doktor, robiąc badanie, powiedział do Grzesia, że to chyba nie jego serce ogląda, bo jest z nim tak dobrze. Wiadomo jednak, że wada, którą ma, będzie towarzyszyć mu do końca życia. Codziennie zażywa leki, już sam tego pilnuje, jeździ na kontrolne badania, ale jak do tej pory, nawet przy wysiłku, nie towarzyszą mu objawy właściwe dzieciom z wadami serca.
Dziś Ochmańscy swoim doświadczeniem służą innym. Ela bierze udział w konferencjach, na których wygłasza referaty jako matka dziecka z wadą serca. Wspomina, że na jednym z takich spotkań trafili z Grzesiem na panią doktor, która kiedyś w Warszawie wsparła ich swoją „cenną” radą. Nawet chciała zrobić sobie zdjęcie z Grzesiem: – Wzięłam go szybko za rączkę i poszliśmy stamtąd – mówi Ela.
Obiecali i… dotrzymują
Elżbieta i Roman bardzo podkreślają, że choroba synka bardzo zmieniła ich życie: małżeńskie i rodzinne. I nie chodzi tu tylko o ciężki czas walki o to, by Grzesio był z nimi. Otóż w najtrudniejszym momencie małżonkowie złożyli pewną obietnicę. – Kiedyś, podczas rozmowy z koleżanką, powiedziałam, że jeśli przez to wszystko przejdziemy i Grześ będzie żył, to wstąpimy do wspólnoty rodzin Domowego Kościoła – wspomina Ela. Podzieliła się tym natchnieniem z mężem i on też na to przystał. I tak się stało. Była to ich pierwsza styczność z jakąkolwiek grupą formacyjną w Kościele. – Gdy przyszliśmy na pierwsze spotkanie, to stwierdziliśmy, że się nie nadajemy – mówi Roman. – Oni wszyscy tacy święci, obeznani w Piśmie Świętym, a my zieloni! – dodaje. Pytam więc delikatnie, czy nie mieli pokusy, by jednak zrezygnować? – Nie, przecież decyzja już została podjęta – odpowiada Roman. – Dziś nie odstępujemy im na krok, a nawet staramy się ich wyprzedzać! – Śmieją się.
Obecność w Domowym Kościele wiele wniosła do ich małżeństwa i rodziny. – Jest między nami lepsza komunikacja – mówi Ela. – Staramy się wypełniać zobowiązania, praktykujemy dialog. – Czasem jest trudno, ale wyznajemy zasadę, że albo robimy coś dobrze, albo wcale. Dzięki tej wspólnocie naprawdę jesteśmy bliżej siebie – dodaje Roman.
A jak to się zaczęło? Otóż znają się od pieluszek. Zawsze się lubili. Ale potrzebowali konkretnej sytuacji, by naprawdę zaiskrzyło. – Pewnego razu zabrałem na dyskotekę koleżankę dla mojego brata – opowiada Roman. – On wtedy nie dojechał i musiałem sam się nią zaopiekować... I tak trwa to już 13 lat – uśmiecha się do żony. Pobrali się po czterech latach od pamiętnej zabawy.
Chwalić Boga przez świadectwo
– Dlaczego dziś z taką otwartością i tak chętnie opowiadacie o tym, co wydarzyło się w waszej rodzinie? – pytam małżonków. – Trzeba chwalić Pana Boga, który dał nam tę łaskę! A jak inaczej to mamy robić, jeśli nie przez świadectwo?
Na co dzień także starają się dawać dobry przykład dzieciom i ludziom wokół. – Mamy świadomość, że kiedy jest się bliżej Boga i Kościoła, to wszyscy bardziej cię obserwują – mówi Roman. I taka postawa zaczyna procentować. Elżbieta wspomina, jak kilka już razy usłyszała od córki Oli, że bardzo kocha rodziców, ale najbardziej Pana Boga. Kiedy matka słyszy takie słowa z ust dziecka, jest szczęśliwa. I to widać.
– Co powiedzielibyście rodzicom, którzy właśnie teraz znajdują się w podobnej sytuacji, jak wy przed czterema laty? – Przede wszystkim, że nie wolno się poddawać. Trzeba dużo się modlić i mieć świadomość, że nad medycyną jest Pan Bóg i to od Niego zależy wszystko.