Logo Przewdonik Katolicki

Nie gasić godności

Magdalena Guziak-Nowak
Fot.

W miejscu, gdzie średnia wieku to 85 lat +, życie i służba bliźniemu nabierają innego znaczenia.

 
„Cały zresztą majątek (…) zapisuję i przeznaczam na zakład publiczny dobroczynny w mieście Krakowie dla ubogich chrześcijan religii katolickiej założyć się mający z majątku po mnie pozostałego” – napisała w 1878 r. Anna Helclowa, która razem z Ludwikiem tworzyła małżeństwo znane z działalności charytatywnej. Z miłości i szacunku do bliźniego oraz z chęci niesienia pomocy powstał więc 120 lat temu Dom Pomocy Społecznej im. Ludwika i Anny Helclów w Krakowie.
Kamień węgielny pod budowę poświęcił w 1886 r. kard. Albin Dunajewski. Budowa trwała cztery lata. Powierzono ją, a potem również opiekę nad chorymi – zgodnie z wola fundatorów – siostrom szarytkom. Pierwsi mieszkańcy wprowadzili się w 1890 r.
W tamtych czasach była to jedna z najnowocześniejszych placówek tego typu w Europie. – Po latach niepowodzeń odzyskała swoją świetność – rozpoczyna opowieść o tym niezwykłym miejscu Barbara Grotkowska-Galata, psycholog kliniczny, od 22 lat dyrektor domu. – Najtrudniejszy był okres okupacji. W gmachu mieściła się wtedy filia więzienia Montelupich dla kobiet, aż wreszcie w latach 1944–1947 wysiedlono wszystkich 220 mieszkańców do Szczawnicy. Natomiast w październiku 1951 r. zakład podzielił losy wszystkich fundacji i został upaństwowiony. Od tego czasu był coraz bardziej przeludniony i zaniedbany przez władze, które gardziły starością. W 1989 r. mieszkało tu 710 mieszkańców! – dodaje.
 
„To nie więzienie”
Dziś jest zupełnie inaczej. W domu mieszkają 332 osoby i na jedną z nich przypada 0,65 pracownika. A pracownicy nie są tutaj zwykłymi urzędnikami. Z poczuciem misji opiekują się tymi, którzy tego potrzebują.
Ok. 200 mieszkańców to osoby w sędziwym wieku, dotknięte wieloma współistniejącymi chorobami, wymagające całodobowej opieki. Metryka ok. 100 mieszkańców wskazuje wiek między 90 a 100 lat. Najstarszy senior obchodzi w tym roku 102. urodziny. Pracownicy domu zauważają, że dziwnym trafem to z tymi najstarszymi, którzy teoretycznie powinni być najbardziej zniedołężniali, najłatwiej złapać kontakt. – Śmiejemy się, że to dobre przedwojenne roczniki – żartują. Natomiast już całkiem poważnie obalają krążące wokół starości stereotypy, jak choćby ten, że pensjonariusze DPS-ów to zazwyczaj osoby samotne jak palec. Tymczasem większość nich ma za murami domów swoje rodziny.
– Gdy zaczęłam pracę, sama przekonywałam i prosiłam rodziny o miłosierdzie, by nie oddawały swoich rodziców, dziadków z błahych powodów. Zdarzało się, że kilka osób mieszkało w małym M3, wnuczka wychodziła za mąż, więc dla babci nie było już miejsca, no to się pakowała i przychodziła do nas – wspomina pani dyrektor. – Obecnie takich sytuacji jest o wiele mniej. Choć z drugiej strony przestajemy się dziwić, że przybywa miejsc takich jak to. Wiek, choroby, upośledzenia są czasem ciężarem, którego najbliżsi sami nie potrafią udźwignąć. Minęły czasy, gdy oddanie starszej osoby do domu pomocy społecznej było wstydliwą, skrywaną prawdą.
Zadaniem, któremu cały czas starają się sprostać pracownicy, jest łączenie dwóch światów: tego, w którym żyją mieszkańcy z tym, który zostawili, przychodząc tutaj. – W logo naszego domu są szeroko otwarte drzwi. My też jesteśmy otwarci na to, co jest po drugiej stronie muru, dlatego zachęcamy rodziny do jak najczęstszych odwiedzin. Tych, którzy nie są przekonani i niechętnie przychodzą do swoich krewnych, bo zawsze mają 77 wykrętów, zapraszamy np. na Dzień Matki na wzruszający program artystyczny. Płaczą wtedy jak bobry. Ale swój cel osiągamy.
Tym sposobem Dom Helclów to „nieco większy dom rodzinny”.
 
Piszą listy, płacą rachunki
W domu tym znajduje się dziewięć oddziałów, które – choć przejęły szpitalne nazewnictwo – nie przypominają sal w polskich lecznicach. Gospodarzami, a właściwie gospodyniami, na siedmiu z nich są siostry szarytki. Są więcej niż dyplomowanymi pielęgniarkami – ze swoim życiowym doświadczeniem, wiedzą i Bożą bliskością i we współpracy z dwoma kapelanami robią – jak przyznaje pani dyrektor – „kawał dobrej psychoterapii”. Uczestniczą w pracy zespołów wielozadaniowych tzw. teamów, do których m.in. należy planowanie indywidualnej pomocy dla każdego z mieszkańców. Bo nikt nie jest tutaj anonimowy.
Ważną rolę ma do spełnienia dział opiekuńczo-terapeutyczny, w którym pracuje socjolog, psychologowie (potrzebni także pracownikom, by zapobiegać tzw. wypaleniu zawodowemu) i pracownicy socjalni. Ci ostatni są rzecznikami interesów mieszkańców: pomagają uregulować niezałatwione sprawy np. górę niezapłaconych rachunków za telefon, prąd i mieszkanie czy piszą listy do rodzin, gdy chorzy nie mogą sami utrzymać długopisu, a mogą jedynie podyktować swoje myśli. Natomiast czas między śniadaniem a obiadem oraz między obiadem a kolacją wypełniają seniorom terapeuci zajęciowi różnych profesji. – Mamy pracownię rękodzieła, warsztaty kulinarne, zespół teatralny, który przygotowuje jasełka, bibliotekę, z której korzystają wierni słuchacze i czytelnicy literatury pięknej. W piątki są tematyczne spotkania dyskusyjne. Czasem ktoś zagra przy obiedzie na fortepianie w stołówce – wymienia Aneta Wykurz oprowadzająca mnie po świetlicy, pracowni terapii zajęciowej, oddziałach i… dwóch Pawilonach Seniora-Artysty.
 
Miłosne historie
Mieszkają w nich ludzie sztuki. Jest chórzystka i śpiewaczka operowa, pan z opery gdańskiej i operetki, pisarze, malarze, tkacze. Niektórzy z nich mimo sędziwego wieku nadal tworzą, biorą udział w wystawach i plenerach. Czynną artystką jest 78-letnia pani Romana Szymańska-Plęskowska, która w 2007 r. wygrała samorządowy konkurs i została Seniorem Roku. – W tym roku obchodzę 50-lecie mojej pracy twórczej – mówi z dumą. – Ukończyłam krakowską Akademię Sztuk Pięknych, specjalizując się w malarstwie i tkaninie.
Pani Romana jest także najlepszym przykładem na to, że w Domu Helclów zdarzają się niezwykłe historie. – Przyszłam tutaj w 2003 r. po śmierci mojego męża. Zlikwidowałam swoją pracownię i mieszkanie. Przeszłam dwie operacje. W szpitalu oświadczył mi się poznany tu Stefan, również wdowiec. Znajdowaliśmy wspólny język. On był inżynierem, ja artystką, więc patrzył na mnie z ciekawością. Pobraliśmy się, gdy ja miałam 70 lat, a on 90. Byliśmy małżeństwem przez 5 lat – opowiada ze wzruszeniem.
Inne małżeństwo, już nieżyjące, wspomina pani dyrektor. – Poznali się na terapii zajęciowej. Gdy zdecydowali się na ślub, z każdym z nich rozmawiał kapelan. Kiedy upewnił się, że obydwoje tego pragną, udzielił im ślubu w naszej kaplicy. Stowarzyszenie Przyjaciół Domu Pomocy Społecznej ufundowało w prezencie telewizor. W świetlicy urządziliśmy im wesele i udało się znaleźć dla nich oddzielny pokój, by mogli wspólnie zamieszkać jak na małżeństwo przystało. Cieszyli się sobą ok. 10 lat.
 
By nie onieśmielać
Ks. Jan Twardowski napisał kiedyś, że starość Panu Bogu nie wyszła. – O. Leon Knabit poprawia nas, gdy tak mówimy, i dodaje, że to nie Panu Bogu nie wyszła, ale ludziom się czasem nie uda – mówi dyrektor Grotkowska-Galata. Przypominają o tym także chętnie powtarzane przez pracowników słowa poety ks. Alojzego Henela:
„Mieć taki dom, żeby nie onieśmielał ludzi ubogich,
Mówić takie słowa, które nie gaszą poczucia godności
osobistej człowieka biednego.
Nie czynić gestów darowania, ale obdarowywania.”
 
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki