– Ja popieram pełne brzuszki naszych dzieci niż wydawanie 200 mln zł na IPN – wykrzykiwał ostatnio z wyborczej trybuny szef SLD Grzegorz Napieralski. Czy ten swoisty akt strzelisty wygłoszony w owej świeckiej litanii „polskiego Zapatero” jest zapowiedzią nowej lewicowej krucjaty antyipeenowskiej, czy raczej kolejną mrzonką, tanim chwytem retorycznym, obliczonym na kokietowanie określonej grupy lewicowego elektoratu? Napieralski, podobnie jak poprzedni liderzy lewicy, nie pierwszy raz puszcza bowiem oko do najbardziej betonowej grupy politycznego targetu SLD: byłych esbeków, zomowców i im podobnych beneficjentów poprzedniego systemu, którzy, korzystając nadal z dobrodziejstw grubokreskowej abolicji, mogliby poczuć się zagrożeni ewentualną akcją lustracyjną IPN czy wręcz pociągnięciem do odpowiedzialności karnej za zbrodnie komunistyczne. Czy dzisiejszy IPN jest jednak do takiej akcji zdolny, co więcej – czy w obecnych warunkach politycznych może ją w ogóle prowadzić?
Winy nieosądzone
Częściowo na te pytania odpowiada nowy prezes IPN-u dr Łukasz Kamiński, który w udzielonym „Przewodnikowi Katolickiemu” wywiadzie komentuje „wygaszanie” pionu śledczego IPN, czyli Komisji Badania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu. Prezes IPN-u nie ukrywa, że proces wygaszania pionu śledczego, odpowiedzialnego m.in. za ściganie żyjących jeszcze i często mających się całkiem dobrze funkcjonariuszy aparatu represyjnego PRL trwa już od pewnego czasu. Okazuje się bowiem, że tamę do prowadzenia postępowań w sprawach przestępstw politycznych postawiło polskie sądownictwo. Z jednej strony – jak relacjonuje Kamiński – Sąd Najwyższy uniemożliwił uchylanie immunitetów potencjalnym podejrzanym, co zablokowało ściganie zbrodni, z drugiej zaś strony aż 300 śledztw trzeba było umorzyć, ponieważ Sąd Najwyższy uznał, że przestępstwa, które są zagrożone karą do 5 lat więzienia ulegają przedawnieniu.
Wprawdzie na pocieszenie prezes Kamiński zapewnia, że IPN jest zdeterminowany, by ścigać sprawców zbrodni komunistycznych tak długo, jak będzie to prawnie możliwe, jednak – nie kwestionując w najmniejszym stopniu wiarygodności pana prezesa – przeciętnemu obserwatorowi życia publicznego trudno będzie z optymizmem patrzeć w kierunku sprawiedliwości społecznej w tego typu sprawach, gdy przypomni sobie tasiemcowe procesy takich tuzów komunistycznego establishmentu, jak choćby generałowie Kiszczak czy Jaruzelski. Ta równia pochyła, po której staczają się najwyraźniej IPN-owscy prokuratorzy, ścigający komunistycznych oprawców, prowadzi nas więc do sądów powszechnych i ich orzeczeń, które wytworzyły nader skromną przestrzeń prawną do egzekwowania sprawiedliwości społecznej i rozliczania ponurego dziedzictwa Polski Ludowej.
Chyba nie dziwi to, gdy po raz kolejny uprzytomnimy sobie nie tylko fakt, że środowiska prawnicze i sądownicze w zasadzie uniknęły lustracji, ale także to, że dobór członków palestry czy stanu sędziowskiego odbywa się na drodze wąskiej, korporacyjnej selekcji, jakże bardzo sprzyjającej całym klanom prawniczym, w których światopogląd nie tylko się dziedziczy, ale wręcz indukuje w kolejnych pokoleniach. Jeśli do tego dodamy ciągłe nawoływania do zmniejszania rzekomo rozdętego budżetu IPN-u, to być może za jakiś czas instytucji tej nie będzie trzeba likwidować; wystarczy paraliż finansowy, który sprawi, że wprawdzie IPN będzie trwać, ale jako instytucja całkowicie niewydolna.
W rękach polityków
Instytut Pamięci Narodowej składa się z trzech zasadniczych pionów. Oprócz wspomnianego pionu śledczego, czyli Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, jest jeszcze pion edukacyjny (Biuro Edukacji Publicznej) oraz pion archiwistyczny (Biuro Archiwizacji i Udostępniania Dokumentów). Od poziomu nakładów budżetowych na IPN zależy skala działania tych pionów. Trudno się raczej spodziewać, żeby w czasach kryzysu i cięć budżetowych nakłady na IPN wzrastały. Sukcesem będzie, jeśli pozostaną one na relatywnie tym samym poziomie. Cała sprawa więc w rękach polityków, a dziś – w dobie przedwyborczej, w czasie zmiennych sondaży – trudno wyrokować, jak będzie wyglądała scena polityczna zaledwie za dwa, trzy miesiące.
Czy jedna z dwóch największych partii bardzo spolaryzowanej sceny politycznej zdobędzie większość, która pozwoli jej na samodzielne rządy, czy raczej zwycięskie stronnictwo będzie musiało szukać koalicjanta, którego stosunek do IPN-u, lustracji i „odgrzebywania przeszłości” stanie się jednym z punktów przetargowych przyszłej umowy koalicyjnej. Krótko mówiąc, teoretycznie wszystko się może zdarzyć. Od próby powrotu do masowej akcji lustracyjnej aż do finansowej atrofii, a co za tym idzie marginalizacji albo i likwidacji Instytutu. Jak na razie jednak temat IPN-u praktycznie nie istnieje, jeśliby pominąć rezonerskie pomruki Grzegorza Napieralskiego. Czyżby więc większość polityków nie uważała już sprawy IPN-u za poważny problem publiczny? A może politycy uważają, że sprawę załatwiła nowelizacja ustawy o IPN-ie, pospiesznie podpisana przez Bronisława Komorowskiego jako tymczasowo wykonującego obowiązki prezydenta RP po tragicznej śmierci Lecha Kaczyńskiego?
Trudno odpowiedzieć na te pytania i wydaje się, że zweryfikują je pierwsze miesiące po wyborach, chyba że w miałkiej merytorycznie kampanii pojawią się jeszcze postulaty dotyczące IPN-u. Sam prezes IPN-u pytany o cele i przyszłość instytucji, którą kieruje, zajmuje bardzo oficjalne stanowisko, gdy odpowiada, że „cele IPN-u wyraźnie określa ustawa”, a „obszar działalności IPN-u jest bardzo wyraźnie określony”. Jednocześnie dodaje, że jego osobistym celem jest taka restrukturyzacja, która jeszcze bardziej usprawni działania tego urzędu. Zapewne jest w tym stwierdzeniu dużo prawdy, ale i niemało poprawności politycznej. IPN z samej swej natury będzie zawsze instytucją kontrowersyjną. Nawet jeśli urząd ten i jego pracownicy będą ściśle realizować „cele, które wyraźnie określa ustawa”, to i tak nie będą w stanie wziąć odpowiedzialności za skutki upublicznienia przez zewnętrznych badaczy materiałów z zasobów IPN-u, wraz z odautorskimi komentarzami. A ile zamieszania może zrobić tego typu działalność, może świadczyć choćby sprawa poznańskiego polityka i byłego europosła Marcina Libickiego, którego jeden z dzienników oskarżył o współpracę z SB. Opinii tej nie podzielił jednak sąd, który w procesie autolustracyjnym Libickiego uznał jego oświadczenie lustracyjne za prawdziwe. Libicki w tym czasie stracił jednak możliwość kandydowania do europarlamentu, za co do dziś domaga się od gazety, która przypisała mu współpracę z SB, odszkodowania za szkodę, jaką miał ponieść, nie mogąc kandydować z powodu prasowych oskarżeń, podpierających się badaniami w IPN-ie.
Festiwal możliwości
Skutki społeczne upublicznienia i interpretacji materiałów uzyskanych w IPN-ie są więc ogromne, mogą też odmienić życie wielu ludzi i choć trudno winić za to IPN, jego kierownictwo i pracowników, to jednak nie da się ukryć, że odium tego typu spraw spada ostatecznie w masowym odbiorze właśnie na IPN. A od tego, przy sprawnym czarnym PR, można łatwo wejść na ścieżkę manipulacji, gdzie z zapałem wykrzykiwane będą hasła o konieczności likwidacji tego przeżytku, rezygnacji z grzebania w życiorysach i absolucji generalnej nigdy do końca niewyznanych win ponurej, ale jednak coraz bardziej odległej PRL-owskiej przeszłości.
Przed Instytutem Pamięci Narodowej stoi więc niełatwe zadanie. Czy wizja jego realizacji będzie kasandryczna, czy umiarkowanie optymistyczna, niełatwo przewidzieć. Jedno chyba jest niestety pewne: nigdy do końca nie uda się rozliczyć całego zła komunizmu. Nie da się już do końca przeciąć splątanych korzeni dawnych układów, koterii i karteli, które oplatają większość dziedzin życia publicznego dzisiejszej Polski. Według jednych zmowa Magdalenki i spektakl Okrągłego Stołu, według innych noc teczek, wzmacnianie lewej nogi i zaniechania I poł. lat 90. stały się rękojmią utrwalenia politycznego i społecznego konformizmu, zamazania odpowiedzialności i dalszej degrengolady, której bolesnym finałem jest obecna erozja życia społecznego w Polsce i skłócenie podzielonego przez polityków społeczeństwa.
W tej zaledwie pobieżnej analizie figuralnej rola i miejsce dla IPN-u, choć nadal przykryte mgłą, nie jawią się zbyt optymistycznie. Albo stanie się on pod dyktando zblazowanych polityków swoistym skansenem dla ekscentrycznych kwerendzistów tropiących przeszłość, której nikt już niebawem nie będzie brał na poważnie, albo będzie wykorzystywany przez politycznych harcowników, których działalność zdyskredytuje tę instytucję, albo też nieledwie przetrwa stan wymuszonej kryzysem hibernacji ekonomicznej, by po upływie kolejnego pokolenia nie interesować już ze swymi zawiłymi cieniami przeszłości prawie nikogo.
Jest też przynajmniej jeszcze jedno rozwiązanie: IPN wzmocni swoją pozycję rzetelnego badacza niełatwej przeszłości, uchroni się przed nieustannymi zakusami upolitycznienia i marginalizacji oraz pozwoli pełniej objaśnić skomplikowane dzieje najnowsze naszej ojczyny, nie uciekając w poprawność polityczną przed obowiązkiem wskazywania winnych i bohaterów, choćby na planszach wystaw, na stronicach książek i publikacji, a tam, gdzie będzie to jeszcze możliwe – na wokandach sądowych.