Ten film, czyli Drzewo życia – obraz w reżyserii Terrence`a Malicka, który z tegorocznego festiwalu filmowego w Cannes wrócił ze Złotą Palmą! Werdykt międzynarodowego jury dość poważnie zaskoczył, gdyż chyba niewielu krytyków i widzów mogło przewidzieć tak wielką karierę klasycznego filmu „z wartościami”, uwspółcześnionej wersji biblijnej historii Hioba, w dodatku zagranego przez supergwiazdę Hollywood – Brada Pitta.
Dla reżysera, który jest z wykształcenia filozofem, nagroda stanowi laur za odwagę i konsekwencję w artystycznych dokonaniach. Malick „nie kręci” wielu filmów, raczej stawia na jakość, wieloletnie przygotowania, dopracowanie każdego szczegółu scenariusza i obrazu.
W Europie najbardziej znany był dotąd z brawurowej ekranizacji Cienkiej czerwonej linii, świetnie odtwarzającej atmosferę amerykańsko-japońskich walk na wyspach Pacyfiku. Żołnierze wyrzynali się tam wzajemnie w otoczeniu pięknie filmowanej, dziewiczej natury.
Fascynacja Malicka przyrodą w Drzewie życia już otwarcie staje się jego osobistym Credo, wyznaniem Wiary. Od czasów Ofiarowania Andrieja Tarkowskiego nikt tak „sakralnie” nie spoglądał na żyjące zgodnie z cyklem upływającego roku pień, konary, liście… Ten film pokazuje, jak w codzienności znajdować Sacrum.
Pastelowa Ameryka – raj ulotny i utracony
Akcja rozgrywa się na dwóch płaszczyznach czasowych, filmowanych w różnej dominancie barw, w odmiennej stylistyce. Najważniejsze lata życia Hioba–Pitta, jego żony i trójki synów przypadają na sielankowe lata Ameryki białych drewnianych domków z werandą, potężnych, kanciastych buicków i cadillaców, obowiązkowych kapeluszy na głowach mężczyzn. Taką Amerykę portretował malarz Edward Hopper; wiele z filmowych kadrów, stop-klatek, mogłoby śmiało zawisnąć obok jego dzieł.
Amerykański raj, kraina dobrobytu ma kolor pasteli, jest widziana jak gdyby przez mgłę. Bo i trwałość pozornie doskonałego ładu, harmonii okazuje się ulotna jak mgła. Cóż z tego, że Hiob zza Wielkiej Wody jest szanowanym pilotem, autorem wielu patentów, w dodatku człowiekiem obdarzonym talentem muzycznym, skoro porywczy charakter stopniowo odsuwa go od synów, zwłaszcza od najstarszego…
Rodzinny patriarcha swymi ambicjami i zasadami nie pozwala działać dobru, które wnosi do rodziny matka chłopców. Hiob musi więc zaznać goryczy wychowawczej porażki, straty pracy, utraty miłości i nadziei. Widzimy też scenę, która mimo że otwiera film, jest z pewnością kresem „pastelowej baśni na jawie” głównych bohaterów i całego kraju – milczący listonosz doręcza matce żółtą kopertę. Komunikat telegramu brzmi: syn nie żyje. Dowiadujemy się tylko, że „gdy umarł, miał 19 lat”.
Takie koperty i „dziewiętnastka” to w USA czytelny symbol wojny wietnamskiej.
Finał jak matrioszka
Piękne, ale przede wszystkim przemyślane, „mądre” zdjęcia, imponujące sekwencje świata przyrody i zbiór klasycznych kompozycji muzycznych składają się na prawdziwą filmową symfonię dla Hioba, który mógłby żyć w każdym czasie i w każdym miejscu, ale tym razem Bóg przeznaczył jemu amerykańskie przedmieście.
Film ogląda się świetnie, a jedyną wątpliwość budzi zakończenie, gdy wkrada się odrobina maniery hollywoodzkiego patosu, następuje „spiętrzenie finałów”, jakby niespodziewanie reżyser uznał ładunek emocji towarzyszący każdej kolejnej scenie za nie dość wyrazisty i mocny dla spuentowania obrazu. Może taka dawka wzruszeń to za dużo dla współczesnego widza? Widziałem, jak kilka osób wychodzi z kinowej sali przed końcowymi napisami. W końcu projekcja dobiegała już pewnie 130. minuty.
Gdyby Terrence Malick dał widzom film stuminutowy, mielibyśmy do czynienia z kinem po prostu doskonałym.