O „wypychaniu” z domu na przedświąteczną spowiedź i towarzyszącym nam przy tym sakramencie wstydzie, o powtarzających się wciąż grzechach i rachowaniu się ze swoim sumieniem z o. Antonim Rachmajdą, karmelitą bosym z klasztoru przy sanktuarium św. Józefa Oblubieńca Najświętszej Maryi Panny w Poznaniu, redaktorem naczelnym „Zeszytów Karmelitańskich”, kwartalnika poświęconego życiu duchowemu rozmawia Błażej Tobolski
Kościół nakazuje nam przynajmniej raz w roku, w czasie wielkanocnym, przyjąć Komunię św. Żeby to uczynić, trzeba najpierw pójść do spowiedzi. Co się stanie, jeśli z tego absolutnego minimum uczynimy regułę?
– W przypadku takich typowych spowiedzi przedświątecznych warto sobie zadać pytanie: „Po co się spowiadam?” Czy tylko po to, żeby przystąpić do Komunii na Wielkanoc, a potem na Boże Narodzenie, a następnie zapomnieć na cały rok o Bogu, żyć tak, jakby Go nie było? Jeśli tak, to jest to niezrozumienie tego sakramentu. To tak, jakby małżonkowie chcieli sobie jedynie złożyć z wymuszonym uśmiechem życzenia na święta, a przez cały rok pozostawali wobec siebie obojętni, wręcz obcy.
Nasza spowiedź jest bowiem odzwierciedleniem naszego życia, tak jak rozmowa – otwartości tego życia dla Boga lub jego zamknięcia przed Nim.
Czy jeśli nasza spowiedź stanowi tylko jeden z elementów świątecznej tradycji, może mimo wszystko stać się szansą na prawdziwą przemianę życia?
– Oczywiście, że ten czas przedświąteczny może być dla nas momentem nawrócenia, powrotu do Boga i zarazem początkiem odbudowywania więzi z Nim. Pamiętajmy, że spowiedź to także wstęp do Eucharystii, w której Jezus karmi nas swoim Ciałem i Krwią, czyli sobą, swym życiem. To również otwarcie naszego życia na Niego. Dlatego sakrament nie jest „czymś”, co automatycznie działa w człowieku. To nie supermarket, do którego przychodzimy, żeby wziąć sobie z półki na święta trochę spokoju ducha czy wewnętrznego zadowolenia. Gwarantuje on Boże błogosławieństwo, jeżeli będziemy dalej trwali w komunii z Bogiem, jeżeli będziemy współpracowali z Jego łaską, którą odnawiamy za pośrednictwem sakramentu.
Porównać to można do sytuacji małżonków, którzy składają sakramentalną przysięgę, ślubując sobie miłość, wierność... Natomiast na co dzień nie karmią się słowami tej przysięgi, nie pamiętają o niej, żyjąc tak, jakby jej nie było. Wtedy tak naprawdę nie ma tego ślubowania, ono nie „funkcjonuje”, bo zerwana została więź między osobami, nie ma już komunii osób. Tak też jest w przypadku spowiedzi i Komunii „od święta”. Jednak i wówczas tak do końca nie wiemy, kiedy dostaniemy i wykorzystamy swoją szansę, kiedy zapuka do nas Bóg i w jaki sposób w nas zadziała, pomimo braków z naszej strony. W końcu jest wszechmogący!
Nigdy też nie wiemy, co tak naprawdę może zapoczątkować w nas żal za grzechy, decyzję o powrocie do Ojca. Czasem to jakieś wypowiedziane „przypadkiem” słowo, usłyszane gdzieś kazanie. Czasem to owoc wytrwałej modlitwy naszych bliskich: żony, matki, ojca, babci czy dziadka, dzieci. Bo ta modlitwa za drugiego człowieka nigdy nie jest stracona, nie pozostaje bezowocna, nawet jeśli trudno nam czasem dostrzec jej skutki.
Czyli warto postarać się zachęcić czy wręcz „wypchnąć” w tym czasie do spowiedzi nawet któregoś z bardziej opornych domowników?
– Na pewno! A jeśli ktoś jest tym „wypychającym” do kościoła swoich bliskich, to warto, żeby towarzyszyła temu modlitwa. Dobrze też, aby wcześniej zorientować się, dokąd najlepiej „wypchnąć”, gdzie i w jakich godzinach spowiadają kapłani, którzy będą mogli poświęcić, na ile tylko to wówczas możliwe, czas człowiekowi.
Dlatego też wielu ludzi specjalnie przychodzi czy przyjeżdża do klasztorów lub sanktuariów, ponieważ wiedzą, że tam właśnie spowiada więcej księży i jest szansa na dobrą spowiedź. Bo często gwarancją dobrej spowiedzi jest po prostu cierpliwość, wysłuchanie i wsłuchanie się w człowieka oraz czas jemu poświęcony. W naszym klasztorze na przykład spowiadamy przez cały dzień w okresie Wielkiego Tygodnia.
Oczywiście, komuś może być trudno się spowiadać, bo to nie jest łatwe, zwłaszcza po długim czasie. Tak jak trudno jest nam czasem rozmawiać z kimś, z kim długo się nie widzieliśmy. Zawsze jest to też trud uznania swojej niedoskonałości i wyznania tego przed drugą osobą, Jest to trudne, mimo że reprezentuje ona w konfesjonale Chrystusa. Dobrze więc, jeśli trafimy na spowiednika, z którym nawiążemy kontakt, znajdziemy wspólny język.
Warto szukać takich osób (tak jak szukani byli Proboszcz z Ars czy Ojciec Pio), ale nie zapominajmy, że sakrament ma wartość, działa niezależnie od osoby spowiednika, że jest znakiem działania Boga, i gdyby nawet nam się wydawało, że nie zostaliśmy wysłuchani, należycie zrozumiani, to Bóg nas usłyszał i odpuścił nam grzechy, i to jest najważniejsze!
Osoba spowiednika jest chyba tym bardziej ważna, kiedy ktoś, tak dla „świętego spokoju”, przychodzi do konfesjonału po dłuższym czasie i stwierdza, że właściwie to niewiele ma do powiedzenia?
– Święty Jan w swoim liście mówi: „Jeśli mówimy, że nie mamy grzechu, to samych siebie oszukujemy i nie ma w nas prawdy”. I tak jest. W sakramencie pojednania przychodzę do Boga z całym moim życiem. Jeśli sobie to uświadomię, to wiem, z czego mam się spowiadać. I znów możemy porównać to do małżeństwa, z rodziny, która składa sobie jedynie sztampowe życzenia „zdrowia, szczęścia, pomyślności”, z okazji imienin, jubileuszy czy Wigilii, bo taka jest tradycja, bo tak wypada. Są to wówczas tylko puste słowa, na których sztuczność sami się oburzamy. Zupełnie inaczej jest, kiedy potrafią oni rozmawiać ze sobą na co dzień o swoim życiu, o swoich sprawach; łatwych, miłych, ale także trudnych i bolesnych. Tak też jest i w życiu duchowym, jeśli rzeczywiście jest ono żywe. A spowiedź daje nam właśnie możliwość pełnego życia. Wyznanie grzechów to coraz szersze otwieranie mojego - często zbyt skomplikowanego i trudnego dla mnie samego – życia na Boga. Dopiero wtedy On w tym moim życiu może być obecny, zaproszony – staje się moim Bogiem!
Oczywiście po długiej przerwie między spowiedziami, często trudno jest zacząć z Bogiem rozmowę o życiu. Do tego trzeba praktyki i to regularnej. Ludzie przychodzący po długim czasie do konfesjonału wymieniają często kilka swoich „stałych” grzechów, mówiąc, że to „wciąż te same grzechy”. Pytam wówczas, czy rzeczywiście „wciąż te same”? I wtedy, gdy się zastanowią, okazuje się, że przypominają sobie, że przez jakieś trzy tygodnie po ostatniej spowiedzi było jednak inaczej, lepiej. I to jest właśnie odstęp czasu dla regularnej i skutecznej (!) spowiedzi. Dlatego już dzieci, które przecież nie grzeszą więcej niż dorośli, uczymy comiesięcznej spowiedzi. Jednak jeśli rodzice nie rozmawiają z nimi, nie mówią, jakie ich codzienne zachowania są złe, a jakie dobre, co więcej, sami się nie spowiadają i nie żyją blisko Boga, to trudno o kształtowanie tu dobrych nawyków. Trudno też wówczas mówić o dobrym rachunku sumienia, który stanowi wstęp do spowiedzi. Dzięki niemu zaczynam poznawać siebie i przychodzę do spowiedzi ze swoim życiem, a nie z wyuczoną formułką, która jest pewnym znakiem niezrozumienia i niewykorzystania tego sakramentu, a jeszcze głębiej – własnej wiary.
Dopiero gdy solidnie popatrzymy w swoje wnętrze, zaczynają się nam nagle „mnożyć” grzechy...
– Przecież my te grzechy popełniamy, tylko ich nie dostrzegamy, nie uświadamiamy sobie zła, jakie czynimy. Dopiero wtedy, gdy zaczynamy poznawać Jezusa i Ewangelię, możemy zobaczyć nasze życie i czyny we właściwym świetle, ocenić je według Bożej miary, prześwietlić je Słowem Bożym.
Pamiętajmy, że grzech dotyczy nie tylko czynów, ale i myśli, mowy i zaniedbania. To są elementy opisujące całego człowieka, podczas kiedy my nierzadko skupiamy się jedynie na uczynkach, mówiąc jeszcze do tego: „Nikogo nie zabiłem, więc nic złego nie zrobiłem...”.
Tymczasem dwa ostatnie przykazania dotyczą naszych myśli i pragnień: „Nie będziesz pożądał...”.
O tym, jak boli drwina, szyderstwo czy wyśmiewanie, przekonujemy się najczęściej niestety dopiero wtedy, kiedy nas samych one dotykają. A dziś panuje wręcz moda na wyśmiewanie zarówno ludzi, jak i wartości, dyskredytowanie ich. Słowem można uczynić wiele zła, zniszczyć kogoś.
Pomyślmy także o wszystkich talentach, które otrzymaliśmy, a których przez lenistwo lub zaniedbanie nie wykorzystujemy dla własnego rozwoju czy dla dobra innych.
Ewangelia to zadanie, wezwanie do czynu, a nie do nicnierobienia. Tak więc wyznanie: „Nic złego nie zrobiłem”, nie wystarczy. Najważniejszym przykazaniem jest bowiem przykazanie miłości, a miłość nie jest unikaniem czegoś, ale tworzeniem, aktywnością. Kiedy kochamy, wówczas prawdziwie żyjemy. A ktoś, kto jest aktywny, popełnia także błędy. Oznaką życia twórczego, aktywnego jest również dostrzeganie, jaki jestem w stosunku do innych i w czym te relacje są jeszcze niedoskonałe. Z drugiej strony człowiek, który kocha, żyje dla kogoś, daje dobro, to człowiek wolny. Ktoś taki nie będzie więc tracił czasu na zazdroszczenie, nienawiść, wyśmiewanie. Natomiast ktoś, kto nienawidzi, zazdrości, żyje przeciw komuś, jest niepewny siebie i często, żeby to ukryć, będzie wyśmiewał innych i kpił z tych wartości.
I chyba wówczas istnieje niebezpieczeństwo, że w końcu przyjmie ten swój styl życia „przeciw komuś” za jedyny właściwy i przestanie nawet dostrzegać, że czyni zło?
– Mało tego, w tym przekonaniu utwierdzi go współczesny świat, w którym wszelkimi sposobami próbuje się rozmyć pojęcie grzechu. Dziś lansuje się światopogląd, krzykliwie się go narzuca sondażami, tak zwanymi autorytetami, że „wszystko wolno”, że w imię tak pojmowanej wolności mamy prawo tak robić, każdy ma rację. A jeśli jeszcze mamy jakieś wątpliwości, słyszymy: „Nie przejmuj się, teraz wszyscy tak robią”. Stąd wynika coraz większe społeczne przyzwolenie na życie bez ślubu czy zdradę małżeńską. Przekonuje się też społeczeństwo, że aborcja nie jest zła, że mamy do niej prawo, wprowadza się nawet prawa, które zatwierdzają popełnianą zbrodnię. A później tak uformowany przez świat człowiek pozostaje sam ze swoim grzechem, z nienazwanym złem, które jednak jest faktem i w końcu musi się zmierzyć z jego konsekwencjami, a to już jest ponad jego siły. Wtedy też w końcu pojawia się wstyd, który często próbujemy ukryć sami przed sobą i przed światem, który wyśmiewa i wyszydza to uczucie. Zawsze jednak powtarzam: nie ma co się wstydzić wstydu. Kiedy bowiem pojawia się wstyd, to znak, że zdajemy sobie sprawę, iż zrobiliśmy coś nie tak; lecz nie powinien nas on również paraliżować, powstrzymywać przed powrotem do Boga, który nie tylko czeka na nas, ale wychodzi nam naprzeciw, jak miłosierny Ojciec z Ewangelii według św. Łukasza.
Może więc warto częściej wyłączać się choć na moment z tego świata, aby „porachować się” ze swoim sumieniem?
– To jedyna skuteczna metoda, aby zachować swoją chrześcijańską tożsamość w dzisiejszym świecie. A pierwszym i podstawowym krokiem do tego jest codzienna modlitwa. Chociażby krótki wieczorny rachunek sumienia, podsumowanie dnia, które pozwoli spojrzeć na nasz dzień oczami Boga. Wymaga to choć odrobiny czasu, ale regularnie poświęcanego. Jednak bez tego czasu niczego trwałego nie zbudujemy: ani miłości czy relacji z dziećmi, ani przyjaźni, ani także modlitwy (przyjaźni z Bogiem). Ta praktyka codziennego, krótkiego rachunku sumienia, ujrzenia własnego życia w świetle Boga, może nam pomóc zobaczyć także, jakie wartości są dla nas ważne, ale także i to, czy żyjemy własnym życiem, czy też życiem innych, chociażby tym proponowanym nam przez wszechobecne seriale. Stawką jest zatem nasze własne życie!
Kiedy jednak zaczynamy się tak sobie przyglądać, to często okazuje się, że nasze grzechy wciąż się powtarzają...
– Jeżeli spowiadamy się wciąż z tych samych grzechów, to wszystko zależy od tego, czy jesteśmy tego świadomi, czy też nie. W przypadku niezdawania sobie z tego sprawy, świadczy to o naszej rutynie, która w konsekwencji świadczy albo o tym, że nam nie zależy na spowiedzi, nie cenimy jej, nie rozumiemy, albo nie nauczyliśmy się „dobrze spowiadać”, co jednak dla nas jako osób dorosłych nie powinno być usprawiedliwieniem... Spowiedź jest wtedy świątecznym przykrym „obowiązkiem”, formułą i rutyną („co tam jeszcze mam mu powiedzieć...!?”), nie dotyka życia. Jako taka jest wtedy nieskuteczna, gdyż szwankują w niej wszystkie „elementy”. Nie tylko jest nieszczera – w sensie niedotykania właściwie naszego życia (brak solidnego rachunku sumienia, o którym mówiliśmy), ale i nie ma w niej ani żalu za popełnione grzechy (skoro wszyscy dziś tak czynią!), ani postanowienia poprawy – zadośćuczynienia, żadnej konkretnej chęci zmiany, przemiany swojego życia (skoro nie mamy czasu o tym myśleć albo uważamy, że „tacy źli nie jesteśmy...”). Ostatecznie jednak o jej ważności dla nas, na szczęście, wie tylko sam Pan Bóg. Pomyślmy jednak inaczej, nie tylko z zakłopotaniem czy smutkiem: „Znów ta spowiedź”, ale pomyślmy, co chcielibyśmy, aby nasi bliscy zmienili w sobie, wobec nas – wtedy może uświadomimy sobie także to, co my byśmy chcieli zmienić – dla nich!
Gdy zauważamy powtarzalność „materii”, z której się spowiadamy, żal z tego powodu jest znakiem na wskroś pozytywnym. Świadczy o tym, że nam zależy, że Bóg jest dla nas ważny. I nie wolno rezygnować, gdy mimo żalu, postanawianej poprawy, podejmowanych w tym celu działań – znów upadamy, borykając się z naszymi słabościami i powracamy do konfesjonału. Bo Bóg działa! Przez sakrament pojednania prowadzi nas stopniowo ku wyzwoleniu i uzdrowieniu. Trzeba również pamiętać, że gdy jesteśmy coraz bliżej Niego, widzimy w Jego świetle więcej i wyraźniej nasze słabości, które tym bardziej nas „uwierają”, im bardziej mamy świadomość tego, jak bardzo Bóg nas kocha. Ważne jest także, by nie przegapić czasu, gdy odnosimy to wrażenie, bo jest to często także konkretny sygnał, że coś trzeba zmienić.
A więc nie zniechęcać się, tylko wracać do konfesjonału z ufnością w Boże Miłosierdzie?
– Wracać regularnie, pamiętając jednak, że ze spowiedzią powinno się zawsze wiązać pragnienie przemiany naszego życia, zmiany postępowania. I tu winniśmy pamiętać o słowach Jezusa, który w 9. rozdziale Ewangelii według św. Marka mówi słowa bardzo trudne, o tym, że jeżeli ręka jest dla nas powodem grzechu, to trzeba ją odciąć. „Lepiej jest dla ciebie ułomnym wejść do życia wiecznego, niż z dwiema rękami pójść do piekła w ogień nieugaszony”. Nie mamy oczywiście okaleczać swojego ciała, ale te słowa w biblijnym języku pokazują nam konieczność pewnej drastyczności podejmowanych przez nas działań przeciwko grzechowi. To znaczy, że jeśli programy czy filmy oglądane na jakimś kanale telewizyjnym są dla nas przyczyną nienawiści, powinniśmy go zlikwidować albo „odłączyć się” od pilota. Jeśli jakieś towarzystwo, w którym się obracamy, prowadzone w nim rozmowy są dla nas powodem do grzesznych myśli, złych zachowań, powinniśmy je zmienić. To bywa trudne, ale pewne rzeczy są po prostu nienegocjowalne. Jeśli bowiem będziemy tkwili w atmosferze zła sprzyjającej grzechowi, jeśli podejmiemy dialog ze złem, tak jak pierwsi rodzice z kusicielem, to damy się w końcu zwieść. Jesteśmy bowiem słabi. Jeśli natomiast żyjemy blisko Boga, korzystamy z sakramentów, także z sakramentu pojednania, to jesteśmy zarówno świadomi swojej słabości, jak i mocy i miłości Boga, który nas uzdrawia, wyzwala z grzechu i umożliwia życie pełnią życia. Można powiedzieć, że to właśnie jest najbardziej pozytywne w spowiedzi: jest Ktoś większy ode mnie, kto może mi odpuścić moje grzechy i zło tak, że nie zostaję sam z tym całym ciężarem. Dostaję szansę na przemianę mojego życia, tego wszystkiego, co nie jest jeszcze we mnie doskonałe. Mam do kogo wrócić, kogoś, kto zawsze mnie przyjmie!