Kolejna prawicowa partia triumfuje w Europie. Doprawdy? Poglądy dzisiejszych brytyjskich konserwatystów pasują raczej do półki z bezpłciowymi ubraniami z napisem „uniseks”.
Zapomnijmy o dystyngowanych brytyjskich dżentelmenach w melonikach, z zegarkami na długich dewizkach, uprawiających zakulisową dyplomację w oparach cygar, przy szklaneczce dobrej szkockiej z lodem, wśród kolonialnych bibelotów rodem z wiktoriańskiej Anglii.
Wyrzućmy z pamięci obraz zapiekłych tradycjonalistów, niechętnych nawet zmianie ulubionego rodzaju skarpetek, nie mówiąc już o tak gwałtownej rewolucji, jak wyrzucenie przecinka w ustawie o strzyżeniu owiec.
Dzisiejsi torysi naprawdę niewiele mają wspólnego z dawnymi klasycznymi konserwatystami pokroju Winstona Churchilla. No, może poza drogim i świetnie dopasowanymi garniturami.
Walec wyrównalec
Brytyjska scena polityczna w ciągu ostatnich kilkunastu lat wymieszała się tak bardzo, że trzeba zadać sobie naprawdę wiele trudu, aby dokonać choćby w minimalnym stopniu klasycznego rozgraniczenia na to co prawicowe i lewicowe. Oba najważniejsze tamtejsze ugrupowania polityczne - „prawicowi” torysi oraz „lewicowi” laburzyści – podkradli sobie bowiem co cenniejsze „rodowe srebra” z programu wyborczego przeciwnika i zaadaptowali na własne potrzeby. Wskutek tego konserwatyści wykazują się niespotykaną nigdy wcześniej wrażliwością społeczną i ortodoksyjną wręcz troską o najbiedniejszych i bezrobotnych, a z kolei przedstawiciele Partii Pracy głośno zachwalają walory gospodarki wolnorynkowej, likwidując przy okazji rozbuchane wpływy związków zawodowych.
Proces owego programowego stapiania się zapoczątkował na dobre szef Partii Pracy Tony Blair ze swoją prorynkową polityką spod znaku „New Labour”, która zapewniała mu w 1997 roku druzgocące wyborcze zwycięstwo i trzynastoletni monopol w sprawowaniu rządów na Wyspach. Za przykładem laburzystów poszli wkrótce również torysi, a najbardziej pojętnym uczniem Tony’ego Blaira po przeciwnej stronie politycznej barykady okazał się David Cameron – od kilkunastu dni nowy premier Wielkiej Brytanii.
Takie ideologiczne kuglarstwo nie pozostaje jednakże bez istotnych konsekwencji. Coraz wyraźniejsze odchodzenie obu ugrupowań od klasycznych założeń programowych dostrzegają bowiem również sami wyborcy. Według niedawnego sondażu dziennika „Financial Times” Partia Pracy nie jest już postrzegana jako obrońca społecznej sprawiedliwości, natomiast konserwatyści tracą opinię ugrupowania odwołującego się do etosu wolnorynkowego. W efekcie twardy elektorat albo zraża się coraz bardziej i przestaje w ogóle angażować się w politykę czy reagować na cokolwiek, co wykracza poza pojecie „mój dom – moja twierdza”, albo też zaczyna rozglądać się za bardziej radykalnymi i ortodoksyjnymi wyrazicielami własnych przekonań. Najwięcej wśród brytyjskich obywateli jest dziś jednak ludzi kompletnie zdezorientowanych, którzy tak naprawdę do samego końca nie wiedzą na kogo i czy w ogóle zagłosują.
Współczujący konserwatysta
Nie ma chyba bardziej jaskrawego potwierdzenia nowych porządków panujących w siedzibie brytyjskich konserwatystów niż skrajnie tolerancyjna polityka wobec mniejszości seksualnych, wymuszana żelazną ręką przez Davida Camerona na co bardziej konserwatywnych członkach własnego ugrupowania. Wszelkie próby oporu wobec nowej „postępowej” linii partii są zduszane w zarodku i w brutalny sposób pacyfikowane.
Niedawno przekonał się o tym Philip Landner, jeden z konserwatywnych kandydatów w wyborach do Izby Gmin. „Zawsze będę wspierał prawa homoseksualistów do bycia traktowanym - w ramach zdrowego rozsądku - równo i z szacunkiem i bronił ich praw do wyboru stylu życia prywatnego, ale nie zaakceptuję ich zachowania jako „normalności”, lub zachęcania dzieci do angażowania się w to” – napisał kandydat torysów na swoim blogu internetowym. Kierownictwo Partii Konserwatywnej uznało jednak, że jego słowa są „obraźliwe” i „nie do zaakceptowania”, po czym wyrzuciło Landnera z partii zaledwie kilkanaście dni przed wyborami do Izby Gmin. To zresztą nie pierwszy tego rodzaju „incydent” w szeregach torysów i nie pierwszy polityk wyrugowany z partii za „homofobiczny stosunek do życia”.
Nie na darmo wszak David Cameron publicznie posypywał głowę popiołem, przyznając, że tradycyjna konserwatywna polityka rządu Margaret Thatcher – było nie było żywej legendy torysów – wobec mniejszości seksualnych była błędna – a zwłaszcza zakaz propagowania homoseksualizmu w szkołach i na uczelniach. Zresztą nie kto inny, jak właśnie David Cameron świadkował na homoseksualnym „ślubie” swojego partyjnego kolegi z Izby Gmin Alana Duncana. Trudno doprawdy o lepszą manifestację nowego oblicza starych konserwatystów…
Na czym więc polega tak uparcie lansowany przez Camerona „współczujący konserwatyzm”? Otóż torysi opowiadają się m.in. za zrównaniem związków homoseksualnych pod względem prawnym z małżeństwami, a nowy brytyjski premier ogłasza, że nie zamierza ingerować w obowiązujące przepisy równościowe – także te, które dopuszczają homoadopcję. „Współczucie” konserwatystów rozciąga się również na kwestię aborcji oraz zapłodnienia in vitro. David Cameron opowiada się jedynie za obniżeniem granicy dopuszczalności przerywania ciąży do 20. tygodnia. Przy takim rozpędzeniu w postępie aż dziwne, że torysi mówią „nie” eutanazji, która zdaniem szefa rządu jest „niebezpieczna dla społeczeństwa”.
Ale to też pewnie tylko do czasu. Podobnie jak przeterminowane już dziś, ale nadal umieszczane przez torysów na wyborczych sztandarach hasła obrony rodziny i tradycyjnych wartości.
New deal
Wielcy przegrani tegorocznych wyborów - laburzyści – mogą i tak mówić o wielkim szczęściu. Ich porażka jest bowiem mniejsza niż jeszcze kilka tygodni temu wróżyły przedwyborcze sondaże. Brytyjscy wyborcy najwyraźniej nie chcieli jednak oddać pełni władzy w ręce torysów. Ci ostatni, chcąc nie chcąc, zostali więc zmuszeni do zawarcia koalicji rządowej z Partią Liberalno-Demokratyczną Nicka Clegga. To pierwsza od ponad siedemdziesięciu lat umowa koalicyjna na Wyspach – i pierwsza od stu lat, która ma szansę przetrwać dłużej niż miesiąc. Czyż może być jednak inaczej w sytuacji wspomnianej już wyżej coraz mocniejszej unifikacji partyjnych programów? I choć niektórzy obserwatorzy brytyjskiej sceny politycznej zwracają uwagę na nieprzystawalność skrajnie proeuropejskiego lewego skrzydła liberałów do silnej eurosceptycznej grupy w łonie Partii Konserwatywnej, to nowy polityczny sojusz wydaje się niczym nie zagrożony. Zwycięża polityczny „deal”, przy którym osobiste poglądy schodzą na dalszy plan.
Konserwatystom dość łatwo przyszła np. rezygnacja z dość mocno eksponowanego w kampanii wyborczej antyunijnego kursu i sprzeciwu wobec idei UE jako federalnego państwa europejskiego. Aby zadowolić koalicyjnego partnera, David Cameron zdecydował się nawet desygnować na stanowisko ministra ds. europejskich, pozytywnie nadstawionego do ściślejszej integracji europejskiej Davida Lidingtona. Zamiast znajdującego się wcześniej gabinecie cieni eurosceptycznego Marka Franqoisa.
Osobliwie wygląda także recepta konserwatystów i liberałów na przezwyciężenie kryzysu gospodarczego oraz ograniczenie ogromnego brytyjskiego deficytu budżetowego i długu publicznego. Sprowadza się ona do nałożenia jeszcze ciaśniejszego kagańca na swobodę działalności gospodarczej oraz – co paradoksalne – na zwiększeniu wydatków publicznych z i tak już dziurawego budżetu państwa. Chodzi m.in. o zapowiedź wzrostu nakładów na państwową służbę zdrowia, podniesienia dla najmniej zarabiających progu przychodów wolnych od podatku, a także wprowadzenia podatku od transakcji bankowych, który ma rzekomo poskromić chęć spekulacji finansowych.
Cóż, z prawdziwym thatcheryzmem ma to tyle wspólnego, ile dźwięk tartacznej pilarki z natchnionymi kompozycjami Mozarta.