O prawdziwości powiedzenia: „czego to człowiek nie wymyśli” przekonywałem się już wielokrotnie. Codziennie przypada j
akieś dziwne święto: Dzień Sprzątania Biurka (8 stycznia), Światowy Dzień Kota (17 lutego), Światowy Dzień Pluszowego Misia (25 listopada).
Odwiedzając niedawno znajomych emigrantów na Wyspach Brytyjskich, moją uwagę przykuł rysunek powieszony przez siedmiolatka. Na lodówce wisiała wesoła dynia z podpisem „Happy halloween, mamo”. Dowiedziałem się też, że w szkole dzieci mają specjalne lekcje, w czasie których uczą się, jak wydawać pieniądze. Ta indoktrynacja w system konsumpcyjny lekko mnie przeraziła: nie była to żadna lekcja przedsiębiorczości, tylko zwyczajne przyniesienie paru funtów i wydanie ich w szkolnym sklepiku. Matka siedmiolatka nie widziała w tym niczego niewłaściwego. Czy tylko ja doszukuję się jakiegoś globalnego spisku?
Wszystko jest na sprzedaż
Na konsumpcyjny styl życia utyskiwali już różni badacze i pisarze. Samo angielskie słowo consume (konsumować) pochodzi z XIV wieku; pierwotnie znaczyło tyle, co zużywać, niszczyć, marnować. Consumer (konsument) pojawiło się w wieku XVI i tak samo, jak consumption (konsumpcja) miało negatywne znaczenie. Pierwotnie konsumpcja to jakakolwiek wyniszczająca choroba.
Od połowy XIX wieku słowo „konsument” przeobraziło się w termin odnoszący się do burżuazyjnej ekonomii politycznej. Warto przy tej okazji zwrócić uwagę, że „konsument” zastąpił „klienta” – ten ostatni wskazywał na jakąś trwałą relację personalną z dostawcą. Dzisiaj w zasadzie mamy samych konsumentów: abstrakcyjna bezosobowa postać na globalnym rynku. Różnica sięga też mechanizmów tworzenia potrzeb. Klienci sami je sobie wybierali, a sprzedawcy starali się je zaspokajać. Konsumenci natomiast mają potrzeby generowane przez producentów. W świecie reklam tworzących potrzeby określenie „wybór konsumencki” jest wewnętrznie sprzeczne, bo mieści się jedynie w sztywnych ramach wyznaczonych przez dostawców.
Zmuszeni do miłości?
Naprawdę nie znoszę być zmuszany do czegokolwiek. Wszelki nacisk wyzwala we mnie ogromny upór i skutkuje dokładnie odwrotnym zachowaniem, niż pierwotnie oczekiwano. Niestety, często moi bliscy tego nie rozumieją i uważają, że po prostu o czymś zapomniałem lub zwyczajnie mi nie zależy. Dokładnie tak samo jest z nieszczęsnym dla mnie Dniem Zakochanych. Niemal cały (konsumencki) świat na kilka tygodni przed 14 lutego staje się jednobarwny: cukiereczki, bielizna w jednym kolorze i landrynkowa, zniechęcająca cukierkowatość wokół wręcz zabija uczucie miłości. Jak tu być spontanicznym i romantycznym, kiedy właśnie tego od ciebie żądają?
Imieniny Walentego obchodzi się przecież kilka razy w roku, a Martyrologium rzymskie (księga męczenników) wspomina ośmiu świętych o tym imieniu. Jednak tradycja, sięgająca jeszcze czasów starożytnych, największy nacisk kładzie akurat na 14 lutego. Historyczny św. Walenty zmarł bowiem najpewniej 14 lutego 269 lub 270 roku. Prawdopodobnie był kapłanem i lekarzem, za co miał trafić do więzienia. Inne podania mówią, że został uwięziony za złamanie rozkazu cesarza Klaudiusza II Gota, zakazującego udzielania ślubów chrześcijańskich (więcej bezżennych mężczyzn miało poszerzyć szeregi armii). Tam ów Walenty dokończył swych dni.
Drugą historyczną postacią, na cześć której obchodzone są walentynki, mógłby być biskup Terni, miasta położonego niedaleko Rzymu, który za panowania cesarza Aureliana pobłogosławił małżeństwo chrześcijanki i poganina, za co miał zostać skazany na śmierć. Przypuszcza się, że chodzi o tego samego świętego, którego kult szybko przywędrował do Terni, gdzie wskutek braku historycznych wiadomości o pierwszym biskupie tego miasta obwieszczono nim św. Walentego. W bazylice wzniesionej na cześć dzielnego biskupa jest srebrny relikwiarz z jego szczątkami i wygrawerowanym napisem: „Święty Walenty, patron miłości”.
Tradycyjne kartki-serduszka też mogą być wyłuskane jeszcze z tamtych odległych czasów. 14 lutego dziewczęta wrzucały bowiem do urny swoje imię, a młodzieńcy mieli losować swoją przyszłą miłość. W opisach znajdziemy historię mówiącą o zakochaniu się uwięzionego kapłana w córce strażnika, której miał napisać list okraszony podpisem: „od Twojego Walentego”.
Kończąc wątek Dnia Zakochanych, wspomnę tylko, że św. Walenty jest również patronem epileptyków (ikonografia kiedyś najczęściej przedstawiała go w stroju kapłana
w momencie, kiedy uzdrawia chłopca z padaczki) i cierpiących na choroby umysłowe. Być może ten fakt zdoła przełamać sztampowe wyjście do restauracji i pudełko czekoladek
z czerwoną różyczką na wierzchu… A może o ukochanej lub ukochanym warto pamiętać przez cały rok? Można też pokusić się czasem o zajrzenie do kalendarza, w którym znajduje się kilka innych dni nadających się w sam raz do szczególnego okazywania sympatii…
Światowy dzień czegokolwiek
Spoglądając dalej w kalendarz, dostrzegam naprawdę zatrzęsienie jakichś absurdalnych dla mnie dni. Marzec: 5 – wypada Dzień Teściowej oraz Dzień Dentysty - czy to tylko złośliwy zbieg okoliczności, czy jakaś manipulacja mająca na celu połączenie bólu z teściową lub przekonanie, że wizyta w w rodzinie i u stomatologa jest „dla twojego dobra”? Kwiecień: 12 – jest Dzień Czekolady, a 25 – to Międzynarodowy Dzień Sekretarki. Maj: 21 - przypada Światowy Dzień Kosmosu, a cztery dni później Dzień Piwowara oraz Dzień Mleka - jak nie lubisz piwa, to pij mleko lub odwrotnie… Dalej jest podobnie.
Być może jestem ignorantem, ale jeśli każdy (drzewiarze, chemicy, filateliści, saperzy) i wszystko (tereny podmokłe, słońce i kosmos) będzie miało swój dzień, to po prostu przestaniemy na to zwracać uwagę. Nie da się codziennie mieć święta! Wtedy nie będzie zwykłych dni – już teraz niektóre z nich mieszczą w sobie kilka dziwnie brzmiących okazji.
Marzec miesiącem równości
Nie chodzi o żaden marsz, lecz o połączenie dwóch dat: 8 marca z 10. O ile ta pierwsza data jest raczej wszystkim znana, o tyle druga pewnie nastręcza trudności. Wyjaśniam: 10 marca obchodzony jest (?) Międzynarodowy Dzień Mężczyzn; niektóre kalendarze umieszczają go pod datą 3 listopada. Podobno jego powstanie sięga końca lat 90. i miało być odpowiedzią na dużą liczbę świąt, których pretekstem jest płeć piękna. Dłuższą tradycję ma Dzień Ojca celebrowany 23 czerwca już od początku XX wieku. Najsłynniejszy „ojciec” chrześcijański – głowa Świętej Rodziny i według prawa żydowskiego ojciec Jezusa – św. Józef swój dzień ma już od IV wieku, a na początku XX wieku doczekał się pierwszej w dziejach Kościoła poświęconej jego osobie encykliki, napisanej przez Leona XIII. Obecnie cały marzec dedykowany jest jego szczególnej czci. W Polsce już od XI lub XII wieku 19 marca w Krakowie obchodzono dzień św. Józefa.
Oszczędne Halloween?
W kalendarzu pod datą 31 października widnieje nie tylko Halloween, lecz także… Światowy Dzień Oszczędności. Zupełnie nie dziwi mnie, że nigdy nie słyszałem o tym drugim. Bezrefleksyjna zabawa od lat znajduje większe uznanie niż oszczędność. Pewno nawet większość konsumentów nie wie, że 15 marca jest ich święto – Międzynarodowy Dzień Konsumenta, z hasłem przewodnim: „Konsumencie masz prawo wyboru”. O proweniencji Halloween nie będę pisał, bo ukazało się już tyle tekstów, że nie warto popełniać kolejnego. Tym bardziej że miejsce na papierze ograniczone, a i czas odległy.
Więcej znaczy gorzej
Tendencja do zamieszczania jak największej liczby dni świątecznych w kalendarzu konsumpcyjnym (nazewnictwo mojego autorstwa) jest wprost przeciwna do tego, co można znaleźć w kalendarzu katolickim. Już w roku 1969 Paweł VI w swoim motu proprio, czyli liście papieskim pisany „z własnej inicjatywy”, ustalił i odnowił ogólne zasady dotyczące liturgii roku kościelnego i kalendarza rzymskokatolickiego. Zmniejszono liczbę świąt dewocyjnych, gdzie przedmiotem nie było wydarzenie z historii zbawienia, ale pewien jego aspekt, i wprowadzono do kalendarza ogólnego postacie świętych. Pożegnano lub przeniesiono do kalendarzy lokalnych wiele postaci, wobec których były jakieś zastrzeżenia historyczne. Wydaje się, że dzięki temu zdecydowanie położono akcent na jakość tychże świąt.
Inkulturacja
Obco brzmiące słowo „inkulturacja” na gruncie religijnym oznacza tyle, co wcielenie wiary w lokalną kulturę. Była to sprawa, na którą Jan Paweł II kładł wielki nacisk twierdząc, że „wiara nie jest w pełni ugruntowana, póki nie wypowie się w kulturze konkretnej społeczności”. Samego terminu inkulturacja użył po raz pierwszy w 1985 roku w encyklice „Salvorum Apostoli", gdzie mówił, że jest to „wcielenie Ewangelii w kultury miejscowe, a jednocześnie wprowadzenie tychże kultur do życia Kościoła”.
Przytaczając powyższe cytaty i odpierając ewentualne zarzuty dotyczące mieszania spraw poważnych (naszej wiary jako takiej) i jakichś tam świąt świeckich (czasem naprawdę dziwnych), chcę zasugerować jedynie kwestię otwartości całego katolicyzmu. W praktyce lokalnej wygląda on inaczej w Hiszpanii, Polsce, w Stanach Zjednoczonych czy Meksyku. Inne są zwyczaje, inna tradycja. Jak zwykle przekonuję do tego, by nie obrażać się na zastaną rzeczywistość, w której przyszło nam żyć, ale z całą świadomością bycia członkiem Kościoła katolickiego uczestniczyć w lokalnym kolorycie, nie zapominając przy tym, gdzie leży granica. Myślę, że między innymi o to chodziło Janowi Pawłowi II w encyklice społecznej „Centesimus annus”, gdy pisał: „(…) pilnie potrzebna jest tu wielka praca na polu wychowania i kultury, obejmująca przygotowanie konsumentów do odpowiedzialnego korzystania z prawa wyboru, kształtowanie głębokiego poczucia odpowiedzialności u producentów i przede wszystkim u specjalistów w dziedzinie społecznego przekazu” (nr 36). Kształtując, a zarazem uzdrawiając kulturę, samo chrześcijaństwo staje się dzięki temu coraz bogatsze.