O współczesnej i dawnej wizji małżeństwa, ze Zbigniewem Nosowskim, redaktorem naczelnym „Więzi”, rozmawia Łukasz Łukasiewicz
Jak została przyjęta Pańska książka?
- Jeśli chodzi o czytelników, to pierwsze wydanie zostało przyjęte bardzo dobrze. Książka wyraźnie trafiła w zapotrzebowanie. Otrzymałem dużo ciepłych słów i podziękowań. Paradoksalnie, trudniej było z recenzjami. Pierwsza poważna recenzja, która dobrze zrozumia
ła, o co w książce chodzi, ukazała się po trzech latach i była jednocześnie bardzo krytyczna. To właśnie jej autorce, Małgorzacie Wałejko, zawdzięczam doprecyzowanie tych moich twierdzeń, które mogły być wieloznacznie odczytane. Część czytelników wpadała w „pułapkę” pierwszego rozdziału mówiącego o świętych parach w historii. Ale to nie jest leksykon świętych małżeństw, lecz książka o duchowości małżeńskiej. Nie piszę w „Parami do nieba” tylko o potrzebie kanonizowania par małżeńskich. Chodzi mi o pokazanie przełomu, jaki następuje w duchowości małżeńskiej.
Skąd ten przełom się bierze?
- Najpierw oddolnie pojawiła się potrzeba nowej duchowości, a później także najwyżsi hierarchowie kościelni dostrzegli potrzebę takiego spojrzenia, co wyraziło się w pierwszych wspólnych beatyfikacjach par małżeńskich. Potwierdzeniem tezy o przełomie w duchowości jest dla mnie fakt, że przygotowując drugą edycję „Parami do nieba”, musiałem napisać o nowych 15 parach małżeńskich, których procesy beatyfikacyjne zostały rozpoczęte pomiędzy jednym a drugim wydaniem mojej książki. To pokazuje, że przeżywamy punkt zwrotny w myśleniu o świętości par małżeńskich.
Skoro mówi Pan o „świętych parach małżeńskich”, prosiłbym o doprecyzowanie, jak rozumieć każde z tych słów.
- Świętość dla mnie jest przede wszystkim przezroczystością. Patrząc na świętego, widzimy nie tylko jego, ale także Boga, którego on jest świadkiem. Nawet w świecie wyraźnie zlaicyzowanym jest obecne myślenie o świętości, koniecznie uwzględniające wiarę. Odróżniam też „święte pary małżeńskie” od „świętych małżeństw”. Te pierwsze świadomie przeżywały małżeństwo jako drogę uświęcenia; te drugie, żyjąc w małżeństwie, uświęcenia szukały poza nim.
W pewnym uproszczeniu opowiada się Pan za chrześcijaństwem jakościowym. Kładzie Pan akcent na to „jak” coś robimy, „jak” przeżywamy swoją codzienność.
- To jest najważniejsze, ale nie lekceważę ilości. Dla mnie pewna kulturowa oczywistość katolicyzmu w Polsce jest cenną wartością, którą warto pielęgnować i przechować dla przyszłości. Wolę żyć w kulturze, w której dzieci, widząc obraz przedstawiający nagą parę z wężem i drzewem, wiedzą, że to Adam i Ewa w raju. Blisko nas, na terenach byłej NRD, dzieci już tego nie rozumieją. Ich świadomość została wyprana z odniesień religijnych.
A więc zakorzenienie w tradycji?
- Religijność oderwana od tradycji w praktyce jest prawie niemożliwa. Doświadczają tego szczególnie ludzie, którzy przeżywają gwałtowne nawrócenia. Jest im niesłychanie trudno, bo ich świadomość inaczej pracuje. Oni inaczej patrzyli na rzeczywistość. A chrześcijaństwo to inne spojrzenie na ten sam świat - widząc jego słabości, patrzymy nań z miłością. Nie z potępieniem, wzgardą czy naiwnością, lecz z miłością. Najbardziej czytelnym tego przykładem jest miłosierny Samarytanin.
Powróćmy do świętości par małżeńskich. Patrząc na zupełnie przyziemne aspekty procesów beatyfikacyjnych, można mieć wątpliwości, czy nie są one zbyt długie i kosztowne?
- Sądzę, że to musi się zmienić. Jan Paweł II pisał w liście „Tertio mellennio adveniente”, że niezbędne są nowe sposoby stwierdzania świętości małżeńskiej. Wydaje mi się, że miał na myśli m.in. nowe procedury kanonizacyjne. Nie należy obniżać wymagań merytorycznych wobec kandydatów na ołtarze, ale trzeba uprościć biurokrację. Nie papież jest od tego, lecz właściwa kongregacja. A jej przedstawiciele opowiadają, że Jan Paweł II nalegał na wspólne beatyfikacje małżonków, lecz długo nic z tego nie wychodziło.
Po drugie, coraz silniejsze jest parcie oddolne. To czasem są diecezje, czasem ruchy działające w Kościele, czasem nawet poszczególne parafie. Ciekawym przykładem jest małżeństwo Adeli i Manuela Casesnoves. To ich macierzysta parafia wyszła z inicjatywą rozpoczęcia procesu beatyfikacyjnego. Myślę, że takich inicjatyw bardzo potrzeba. Świętość to przecież powołanie każdego chrześcijanina.
Jednak w przypadku pierwszej pary małżeńskiej Beltrame Quattrocchi, beatyfikowanej w 2001 r., mamy do czynienia z nietypowym małżeństwem. Mam tu na myśli ich ślub „rozdzielenia łoża”, na który zdecydowali się po czterdziestce.
- Nie patrzmy na ich decyzję w kategoriach czasów po rewolucji seksualnej. W ich kroku nie widzę potępienia wobec cielesności i seksualności. Wiadomo, że na ich decyzję miał pewien wpływ spowiednik: była to konsekwencja tamtej epoki, kiedy zakładano, że świętość jest możliwa tylko w celibacie, jeśli nie w zakonie. Oni sami nawet kiedyś myśleli o wstąpieniu do zakonu po usamodzielnieniu dzieci. Taki był model świętości. Jednak z drugiej strony wyraźnie go przekraczali.
Byli w sobie głęboko zakochani i sobie oddani. Czuli, że małżeństwo jest ich powołaniem, chociaż tak tego nie nazywali. To była inna epoka i inny język. Być może powodem tej decyzji była także obawa przed powtórzeniem sytuacji z ostatniej ciąży, kiedy to życie matki było poważnie zagrożone. Lekarze sugerowali aborcję. Oni się na to nie zgodzili, Maria urodziła zdrową córkę, która po latach nawet zanosiła relikwie swoich rodziców na ołtarz Bazyliki św. Piotra. Nie dziwię się parze, która w tamtych czasach, z powodów medycznych, na taki krok się zdecydowała.
Wielu uważa, że małżeństwo przeżywa obecnie kryzys. Dane o rozwodach także są niepokojące. Jak w ogóle zachęcać do małżeństwa?
- To nie jest tylko sprawa chrześcijan – trzeba przekonywać także ludzi poszukujących czy niewierzących. Ostatnią naszą próbą tego typu jest raport Laboratorium Więzi, publikowany w listopadowo-grudniowym numerze naszego miesięcznika, gdzie mówiliśmy o małżeństwie językiem niereligijnym. Pokazywaliśmy unikalność tego doświadczenia, jako szczególnego rodzaju wspólnoty międzyludzkiej, a jednocześnie chcieliśmy otwierać czytelników na perspektywę duchową, nadprzyrodzoną. Potrzeba pozytywnego myślenia o małżeństwie, a nie tylko opowiadania o zagrożeniach.
Ale kryzys to też szansa.
- Nowe odkrycie sensu małżeństwa to nasz obowiązek. To jest trochę tak, jak z koniecznością remontu domu – robimy to z różnych względów. W obecnym przypadku mamy do czynienia z sytuacją, że fundamenty okazały się za słabe; one nie wytrzymują całej tej konstrukcji, która jest na nich nabudowana. Fundamenty - czyli wizja małżeństwa, która na naszych oczach traci na znaczeniu. Trzeba odnowić i umocnić tę wizję, bo stara okazała się niewystarczająca: wiele rzeczy uważanych dotąd za oczywiste już takimi się nie wydaje. Trzeba to sformułować bardziej przekonująco, odsłaniając piękno małżeństwa i nie ukrywając trudu z nim związanego. Ten budynek po remoncie może wyglądać jeszcze piękniej.