Mediewista, semiotyk i językoznawca, profesor uniwersytecki, wszedł do kultury masowej, którą przedtem badał. Dzięki kryminalnej powieści sprzed trzydziestu lat dziś wielkim powodzeniem cieszy się wydane niedawno „Szaleństwo katalogowania”.
Popularność Umberto Eco jest zadziwiająca. Gdyby młody naukowiec, językoznawca i literaturoznawca, estetyk i mediewista, filozof i badacz kultury, dowiedział się, że napisze powieść, która sprawi, że stanie się gwiazdą kultury masowej – pewnie szczerze by się roześmiał. Książki, które napisał, takie jak „Dzieło otwarte” czy „Pejzaż semiotyczny”, nie są lekturami łatwymi, poza tym znane są raczej tylko w kręgach uniwersyteckich. Kiedy swoje poglądy zawarł w powieści kryminalnej dziejącej się w średniowieczu, zaczęły dziać się rzeczy niewyobrażalne. Miliony sprzedanych egzemplarzy, kilkanaście tłumaczeń, nagrody literackie, doktoraty honoris causa, udział w programach telewizyjnych, wywiady. Każda kolejna książka po „Imieniu róży” właściwie była skazana na sukces. I, co ciekawe, nie miało już znaczenia, czy są to powieści, czy pozycje naukowe. Ostatnie książki wielkiego erudyty i bibliofila są tego dowodem. Sukces „Historii piękna”, „Historii brzydoty” i „Szaleństwa katalogowania” zastanawia i, oczywiście, cieszy. Szczególnie w dobie masowego porzucania książki i spadku czytelnictwa.
Biblioteki
„Wszechświat (który inni nazywają Biblioteką) składa się z nieokreślonej, i być może nieskończonej, liczby sześciobocznych galerii.
Jak wszyscy ludzie biblioteki, podróżowałem w młodości; odbywałem pielgrzymki w poszukiwaniu jakiejś książki, być może katalogu katalogów” – pisał w „Wieży Babel” Jorge Luis Borges. Ten cytat idealnie pasuje do Umberto Eco. Stworzył olbrzymią bibliotekę. W swoim domu ma ponad 50 tysięcy tomów, w tym tysiąc starodruków i inkunabułów. Z pewnością wiedział co pisze, gdy zaznaczał, że „każda książka jest tylko spóźnionym przekładem książki poprzedniej. Dlatego książki tworzą książki i mnożą wiedzę”.
Jak to się stało, że teoretyk, badacz, naukowiec zaczął pisać powieści? Odpowiada skromnie, że „dla zabawy przeszedłem od roboty teoretycznej do opowiadania historyjek, wykorzystując dokładnie te same materiały, co w dziedzinie refleksji filozoficznej”. Po „Imieniu róży”, które stało się jednym z besteselerów wszechczasów, powstały kolejno: „Wahadło Foucaulta”, „Wyspa dnia poprzedniego”, „Baudolino” i „Tajemniczy płomień królowej Loany”. W każdej z nich Eco proponuje czytelnikowi intelektualną grę z tekstem, który ma wiele warstw i który można odczytać na wiele sposobów. „Pisarz nie powinien objaśniać swego dzieła, po cóż bowiem pisałby powieść, która jest wszak maszyną do wytwarzania interpretacji” – tłumaczył swoją ideę dzieła otwartego. Książki, biblioteka – to pojęcia kluczowe dla twórczości Eco. Łatwo wyobrazić sobie Eco jako Wilhelma z Baskerville ryzykującego własnym życiem, by wyratować z płomieni kilka egzemplarzy unikalnych manuskryptów. Albo bohatera „Wahadła Foucalta” pracującego w wydawnictwie i robiącego setki fiszek. Nie mówiąc o Badonim, antykwaryście z Mediolanu, handlującego starodrukami w „Tajemniczym płomieniu królowej Loany”.
Biblioteka dla Eco to jednak coś więcej niż środowisko naturalne. Borges mówił, że biblioteka symbolizuje świat czy wszechświat. Eco idzie dalej: „Jeśli Bóg istnieje – mówi – jako wszechwiedzący jest rodzajem wielkiej biblioteki. Pod koniec Boskiej Komedii Dante mówi, że wizja Boga rozkłada się jak książka. Tak więc wizja Boga to wizja uniwersalnej biblioteki”.
Encyklopedie
Nic nie wiadomo na temat kolejnej powieści Eco, czy w ogóle zostanie napisana. A może profesor semiologii w wolnych chwilach wypisuje kolejne fiszki w swojej olbrzymiej bibliotece? Tymczasem w ciągu ostatnich lat wydaje swoiste encyklopedie. Zresztą każda z jego powieści to swego rodzaju encyklopedia, której nieobce są spisy: encyklopedia estetyki średniowiecznej, encyklopedia okultystycznych stowarzyszeń, encyklopedia filozofii oświeceniowej, spis relikwii i potworów, encyklopedia włoskiej literatury popularnej z czasów Mussoliniego.
Natomiast „Encyklopedia piękna” i „Encyklopedia brzydoty” to tylko z pozoru książki do oglądania – trochę oszukują nas reprodukcje i na pierwszy rzut oka można pomyśleć, że to pozycje z zakresu historii sztuki. Ale przecież Eco to bibliofil, nie wydałby książki, która nie składałaby się z innych książek. Najważniejsze w jego „Encyklopediach” są więc wypisy z literatury światowej. Nie inaczej jest w przypadku najnowszej pozycji: „Szaleństwa katalogowania”. Owładnięty tym wspaniałym szaleństwem jest oczywiście sam autor, nic więc dziwnego, że kiedy Muzeum Luwru zaproponowało mu zorganizwanie serii konferencji, wystaw i odczytów na wybrany temat, to wybrał właśnie taki: Szaleństwo katalogowania. Eco przdstawia swoje „katalogi” w Luwrze do połowy grudnia tego roku. Książka powstała na marginesie tych artystycznych wydarzeń.
Katalogi
„Gdy ktoś otworzy karty moich powieści, zobaczy w nich obfitość różnych list” – pisze we wstępie „Szaleństwa katalogowania” Umberto Eco. Korzystając ze starych wypisów, stworzył nową listę. Człowiek od zawsze miał zamiłowanie do porządkowania świata, ale Eco w tworzeniu list widzi osobny gatunek literacki. Spisy, inwentarze, litanie, katalogi – tworzenie ich wcale nie jest czymś przypadkowym i nic nie znaczącym. Eco odnajduje w tym ignorowanym dotąd gatunku literackim swoistą poetykę. Wyodrębia formy klasyczne i awangardowe, oddziela listy praktyczne od poetyckich, analizuje, w jaki sposób idea katalogowania zmieniała się na przestrzeni wieków. „Szaleństwo katalogonia” to antologia tekstów od Homera po Borgesa, Szymborską i Pereca.
Idea katalogowania to idea bardzo współczesna: bo czym jest internet? Skrótem, utworzeniem listy, podsumowaniem, tabelą. Eco nazywa internet Wielką Matką wszystkich List. Nieskończoną, w ciągłym rozwoju, do której zawsze można dopisać: „i tak dalej”. „World Wide Web, która jest rzeczywiście pajęczyną i labiryntem, a nie uporządkowaną rozgałęzioną strukturą, która z wszystkich oszołomień obiecuje nam to najbardziej mistyczne, całkowicie wirtualne, i naprawdę oferuje nam katalog informacji, który każe nam myśleć o samych sobie, że jesteśmy bogaci i wszechmocni, za tę cenę, iż nie wiemy, jakie jej elementy odnoszą się do świata rzeczywistego, a jakie nie, bez dalszych rozróżnień pomiędzy prawdą a błędem”.
„Jednak najbardziej przekonywującym przykładem będą katalogi wielkich bibliotek, takich jak Biblioteka Narodowa Francji czy Biblioteka Kongresu w Waszyngtonie: z pewnością ich cel jest praktyczny, ale bibliofil, który porwałby się na czytanie wszystkich tytułów i mamrotanie ich jak litanii, znalazłby się w tej samej sytuacji co Homer wobec swoich wojowników. W każdym razie przydarza nam się to, gdy czytamy katalog dzieł Teofrasta zredagowany przez Diogenesa Laertiosa (Życie Teofrasta, 42-50), gdzie tytuły tych, w większej części zaginionych, książek jawią się nam już nie jako katalog, ale jako formuła czarodziejskiego zaklęcia. I być może mając na myśli zaginione wykazy tego rodzaju, Rabelais wymyślił listę książek, które Pantagruel widział w opactwie św. Wiktora, na pozór praktyczną, lecz poetycką w istocie, jako że książki te nie istnieją i nie wiadomo, czy to niedorzeczność tytułów, czy też rozmiar wykazu pozwalały odczuć bezkres absurdu.
Upodobanie do listy książek fascynuje wielu pisarzy, od Cervantesa po Huysmana i Calvina. Poza tym wiadomo, że bibliofil czyta katalogi księgarni antykwarycznej (które z pewnością miały być listami praktycznymi) jak fascynujące opisy kraju mlekiem i miodem płynącego i cieszy się nimi tak, jak czytelnik powieści Juliusza Verne rozkoszuje się odkrywaniem milczących głębin oceanów i napotykaniem niepokojących potworów morskich”.
Umberto Eco, „Szaleństwo katalogowania”
|