Wyobraźmy sobie Sejm, w którym – powiedzmy 1 proc. stanowią miłośnicy malowania pelikanów olejkiem lnianym, 5 proc. zwolennicy twórczości Jana Brzechwy, a kolejne 5 - mańkuci posługujący się długopisami Zenit. Absurd? Ale czymże w istocie wizja ta różni się od pomysłu wprowadzenia parytetu wyborczego dla kobiet?
Sprawę parytetów można byłoby właściwie załatwić jednym krótkim, prześmiewczym komentarzem. Okazuje się jednak, że ów, już na pierwszy rzut oka całkowicie irracjonalny pomysł, zaczyna żyć dziś swoim własnym życiem. A wszystko to za sprawą niektórych wpływowych mediów, które otoczyły troskliwym patronatem parytetowe postulaty, chuchając na nie, dmuchając i robiąc wszystko, byle tylko isk
ierka zapalona na Kongresie Kobiet Polskich nie zetlała zbyt szybko. Chcąc, nie chcąc, trzeba więc całej tej sprawie poświęcić znacznie więcej uwagi, niż w rzeczywistości byłaby tego warta.
Środa pisze ustawę
Zwolenniczki parytetów, skupione dziś przede wszystkim w gronie uczestniczek czerwcowego Kongresu Kobiet Polskich, zapowiadają, że jeszcze w tym roku zamierzają zdobyć sto tysięcy podpisów i złożyć w Sejmie obywatelski projekt ustawy parytetowej. Zakłada on, że liczba kobiet na listach wyborczych poszczególnych partii nie mogłaby być mniejsza niż liczba mężczyzn. Natomiast na tych listach, gdzie liczba kandydatów byłaby nieparzysta, większość miejsc obsadziłyby... kobiety. W przypadku niespełnienia tych wymogów lista wyborcza partii nie zostałaby zarejestrowana przez Państwową Komisję Wyborczą.
Drugim postulatem zgłaszanym przez liderki Kongresu jest powołanie urzędu rzecznika do spraw kobiet. Natomiast w dalszej perspektywie chciałyby one, aby zagwarantowany ustawowo parytet dotyczył nie tylko list wyborczych, ale również składu parlamentu, rządu czy rad naukowych. Biorąc zaś pod uwagę dotychczasowe poczynania lobbystyczne Kongresu, nie są to tylko czcze mrzonki. Największa siła „parytetówek” wynika wszak z faktu, że wywodzą się one rzeczywiście z różnych środowisk politycznych i zawodowych. Bo choć ton działaniom Kongresu nadają zdecydowanie działaczki o bardzo silnej lewicowej i feministycznej proweniencji - na czele z etyk Magdaleną Środą, kierującą osobiście zespołem przygotowującego projekt ustawy parytetowej – to nie brakuje wśród nich również licznej reprezentacji liberałek, a nawet pojedynczych konserwatystek. Co gorsza, parytetowe absurdy coraz częściej zyskują poparcie także tych, którzy jeszcze do niedawna śmiali się z nich w niebogłosy. „Siedem lat temu byłam przeciw, dziś jestem za. Mówieniem o dyskryminacji kobiet nie udało się, niestety, zmienić mentalności mężczyzn. Tylko parytet jest w stanie to zrobić” – stwierdziła niedawno Teresa Kamińska, była szefowa gabinetu premiera Jerzego Buzka, w rozmowie z - bardzo silnie forsującą parytetowe postulaty - „Gazetą Wyborczą”.
Przedstawicielki Kongresu mogą też liczyć na poparcie całkiem sporej części polskiej sceny politycznej w jej męskim wydaniu. O ile jednak aprobata polityków lewicy nie dziwi, o tyle zaskakujące jest, że za wprowadzeniem parytetów opowiadają się również niektórzy wpływowi ludzie prawicy – w tym dwie najważniejsze osoby w państwie.
Premier Donald Tusk po spotkaniu z organizatorkami Kongresu Kobiet zadeklarował już swoje poparcie dla ustawy wprowadzającej parytety. Co więcej - choć pomysł ten nie ma większości w Platformie Obywatelskiej - szef rządu chciałby pójść jeszcze dalej i zagwarantować kobietom pierwsze miejsca na połowie list wyborczych PO do Sejmu.
Liderki Kongresu uzyskały także pozytywna opinię dla swojego projektu z ust prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który zapowiedział, że jeśli taka ustawa trafi na jego biurko, to ją podpisze. Co akurat w jego przypadku aż tak bardzo nie dziwi, zważywszy na fakt, że Pierwsza Dama Maria Kaczyńska była jedną z uczestniczek Kongresu Kobiet Polskich.
To nie są paprotki
Jak więc widać, kobiecy lobbing parytetowy działa całkiem skutecznie. Zwolenniczki parytetów uwielbiają przy tym wymachiwać opiniami psychologów, świadczącymi rzekomo o lepszych predyspozycjach kobiet do sprawowania polityki. W istocie rzeczy jednak argumenty przekonujące o ich większej łagodności, wrażliwości, kreatywności, obowiązkowości czy po prostu kobiecości (sic!) są równie stereotypowe i powierzchowne jak te, sugerujące, że mężczyźni są lepszymi kierowcami, mają większą podzielność uwagi i myślą mniej emocjonalnie, a bardziej rozumowo. Bo ileż mamy przykładów z życia świadczących o czymś zupełnie przeciwnym?
Doprawdy trudno jednak spodziewać się, że zwolenniczki parytetów zaczną nagle słuchać logicznych racji, skoro nie trafiają już do nich nawet i te najbardziej oczywiste argumenty antyparytetowe, odwołujące się do jawnej niesprawiedliwości i całkowitej sztuczności takiego rozwiązania.
Najbardziej ożywiona dyskusja na temat parytetów odbywa się dzisiaj bez wątpienia wewnątrz Platformy Obywatelskiej. –„Bycie kobietą nie jest programem politycznym” – stwierdziła na łamach „Gazety Wyborczej” posłanka PO Magdalena Kochan, dodając, że wybór z parytetu ma słabszą legitymizację, ponieważ zawsze potem można zarzucić kobiecie, że dostała się do Sejmu tylko dzięki cenzusowi płci, a nie ze względu na własne kompetencje. Szybko została jednak zakrzyczana przez swoje partyjne koleżanki: „Jako kobiety, polityczki uczestniczące dziś w polityce, znające jej mechanizmy, mamy prawo żądać parytetów i żądamy ich - w imię sprawiedliwości i jakości w polityce” – napisały Lena Kolarska-Bobińska, Agnieszka Kozłowska-Rajewicz i Joanna Mucha. Pysznie – czyli jeśli lepszy kandydat, tyle że mający pecha być mężczyzną, nie znajdzie się na liście, zastąpiony przez mniej kompetentną kobietę – bo i taką sytuację trzeba teoretycznie zakładać - będzie to wyraz „sprawiedliwości i jakości w polityce”?
Czy przejawem jakiejś wybitnej niesprawiedliwości dziejowej była obecność całej armii kobiet w polskiej polityce po 1989 roku, że wymienię tutaj tylko takie polityczne wygi, jak
Zyta Gilowska, Hanna Suchocka, Danuta Waniek czy Olga Krzyżanowska? Czy Ewa Kopacz, Katarzyna Piekarska, Hanna Gronkiewicz-Waltz, Jolanta Fedak, Aleksandra Natalii-Świat albo Julia Pitera są li tylko paprotkami ozdabiającymi prezydialne stoły podczas partyjnych kongresów?
Wreszcie, czy naprawdę można nie zauważyć prostej analogii między mniejszą liczbą kobiet wśród parlamentarzystów i członków rządu a małą w ogóle liczbą Pań garnących się w szeregi polskich partii? I nie dostrzec przy tym, że te, które w polityce już są, osiągają z reguły dość szybko wysoką pozycję w swoich ugrupowaniach?
Co popiera Kościół?
Ażeby jednak nie pozostawiać mylnego wrażenia, że wszystkie kobiety w tym kraju popierają postulaty kongresowych „reprezentantek Polek”, warto dla równowagi przywołać także argumenty przeciwniczek parytetów. „Takie rozwiązanie zamiast promować kobiety, sugeruje, że nie są one na tyle zdolne i przedsiębiorcze, aby samodzielnie, bez dodatkowego wsparcia osiągać sukces. (…) Ten system bardzo szybko doprowadzi do sytuacji, w której promowane będą osoby nie tyle wybitne, ile statystycznie przydatne w procentowym reprezentowaniu określonej płci” – napisały sygnatariuszki listu otwartego „Nie chcemy parytetów”. Ich zdaniem ważniejsze niż wydumana kwestia parytetów jest stworzenie realnej prorodzinnej polityki państwa i warunków zapewniających możliwość godzenia pracy zawodowej i rodzicielstwa.
Liderki Kongresu nie zrażają się jednak brakiem „kobiecej jedności” i próbują zjednać do swojej idei coraz to nowe środowiska. Po spotkaniu z metropolitą warszawskim, abp. Kazimierzem Nyczem, jedna z nich stwierdziła nawet, że hierarcha zapewnił, że mogą liczyć na poparcie parytetów, choć Kościół nie będzie się angażował politycznie. Szkoda tylko, że tej opinii nie można było usłyszeć z ust samego księdza arcybiskupa. Tę mogliśmy poznać kilka dni później, w Piekarach Śląskich, podczas dorocznej pielgrzymce kobiet i dziewcząt: „Zadań w rodzinie nie da się podzielić parytetowo po 50 proc., jak się to niektórym wydaje. (...) Jeśli miarą nowoczesności miałoby być takie zrównanie was, drogie siostry, z mężczyznami, o jakim marzą niektóre środowiska feministyczne, pozornie tylko szukające dobra kobiet, to wiedzcie, że Kościół właśnie dlatego pozostanie konserwatywny w swoim nauczaniu i w swoim nieustannym przypominaniu o godności kobiety, która bierze się z macierzyństwa i rodzicielstwa, a służy rodzinie i wychowaniu” – powiedział metropolita warszawski.