W efekcie na prowincji przez długie lata trwała stagnacja, niedoinwestowanie, uwiąd urbanistyczny i budowlany. Tymczasem w wielkich miastach wyburzano stare, podmiejskie domy, likwidowano pola, by w to miejsce pobudować nowe osiedla, ulice, skwery. Miasta nabierały zupełnie nowego charakteru, co w praktyce realnego socjalizmu oznaczało najczęściej zerwanie z tradycją, brak indywidualnego wyrazu, lekceważenie ludzkich potrzeb i estetyki. Prawie każde nowe osiedle wyglądało tak samo, a ludzie byli wyobcowani.
W małych miasteczkach stary układ urbanistyczny, przedwojenne domy, zaułki i parki pozostały w stanie prawie nienaruszonym. Niestety, naruszał je mocno ząb czasu i wiele domów stopniowo zamieniało się w ruinę. Przetrwało piękno i nastrojowy charakter dawnych miasteczek, natomiast podupadał poziom cywilizacyjny i komfort codziennego życia. Wiele domów dopiero w ostatnich latach wzbogaciło się o nowoczesne łazienki i sanitariaty, wiele miast dopiero teraz buduje kanalizacje i oczyszczalnie ścieków, wydziela specjalne miejsca na parkingi czy boiska. Nieraz dokonuje się to kosztem zniszczenia tego, co było: śladów przeszłości, tradycji, starych domów, drzew; burząc i wycinając w pień wszystko, co przeszkadza w budowie.
Ocalić od zapomnienia
Ale nieraz wkłada się naprawdę duży wysiłek, by ocalić i zmodernizować dorobek przeszłych pokoleń. Dzięki pomysłowości architektów i planistów z urzędów licznych miast i gmin, dzięki większemu zaangażowaniu środków finansowych, często też dzięki tzw. dotacjom unijnym, udaje się zrealizować wspaniałe projekty rewitalizacji dawnych miasteczek, wiosek, osiedli. I wtedy zaczynamy odkrywać skarby przeszłości: ile piękna kryje się w starych zaułkach, podwórkach, uliczkach i skwerach małych miasteczek.
To piękno i harmonię trzeba jednak umiejętnie wydobyć, oczyszczając je z nalotów brzydoty. Najgorsze wrażenie robią na naszych ulicach kable elektryczne. Właściwie nie da się zrobić zdjęcia żadnej ulicy, zabytku czy domu, żeby w kadr nie weszły ze dwa betonowe słupy i kilkanaście przewodów. Linie telefoniczne udało się już ukryć w ziemi, może więc i energetyka z czasem zmieni sposób sytuowania kabli. Ale na szczęście inne inwestycje są o wiele prostsze. Wystarczy tylko wyciąć zdziczałe krzaki i wyrównać ziemię pod płotem, usunąć jakieś stare śmieci czy gruz z podwórza. Nieraz trzeba zamontować nowe okna, otynkować fasadę, pomalować balustradę balkonu, ustawić nowe, stylowe ławeczki, stolik i lampę uliczną pod lipą w rynku. Zawsze dobre wrażenie robi posadzenie kwiatów na rabatce pod murem i zawieszenie donic z pelargoniami. Wszystkie te detale wydobywają to, czego dotąd nie widzieliśmy i na co nie zwracaliśmy uwagi – na piękno ukryte pośród tak dobrze znanych uliczek.
Na miarę człowieka
Tym, co najbardziej zachwyca i tworzy ich niepowtarzalny klimat, jest skala dostosowana do człowieka. Jedna lub dwie kondygnacje plus poddasze można ogarnąć jednym rzutem oka bez zadzierania głowy. Kameralne podwórko, gdzie od ściany do ściany jest zaledwie kilkanaście metrów, to przedłużenie domu – wszyscy czują się tu u siebie. Gospodynie brały je całkowicie w posiadanie, gdy robiły comiesięczne pranie. Rozpościerało się wtedy w poprzek sznury, na których suszyły się pościele, koszule i fartuchy. Dzieciom nie wolno było wtedy biegać, rzucać, chować się i bawić. Jaka to była tortura, gdy aż się prosiło, by poprzemykać się cichcem pod wilgotnymi płachtami. Ale i tak było to doskonałe i bezpieczne miejsce dla dzieci. Liczne zakamarki, przybudówki, kom
órki, schodki i wnęki dawały pole do wspaniałej zabawy w chowanego; nieodzowny trzepak do dywanów zamieniał się w gimnastyczne drążki, a krzaki pod płotem w amazońską dżunglę. Dla maluchów była piaskownica, a dla babć ławeczka do wygrzewania się na słońcu.
Każdy skrawek przestrzeni musiał być dobrze wykorzystany. Nie stać było wtedy ludzi na marnotrawstwo i rozrzutność. Każda cegła bywała wykorzystywana po kilka razy, odzyskiwana w czasie rozbiórki czy przebudowy, by znów służyć w ścianie czy murze ogrodzenia. Gdy na podwórzu trzeba było postawić szopkę, to od razu służyła ona jako wspornik do schodów na poddasze. Drewno wspaniale komponuje się z cegłą i bielonym tynkiem. Dzika winorośl dodaje do tego soczystych kolorów i naturalnego cienia. Powstaje przytulny zaułek, gdzie można ustawić drewnianą ławeczkę, stolik i krzesło. Jak miło jest w wakacyjne, upalne południe usiąść w cieniu, popijając kompot z papierówek i przyglądając się gołębiom, gruchającym na kominie. Bo drewniane gołębniki, zawieszone gdzieś wysoko w szczycie dachu, wnosiły do życia kamienic i podwórzy życie, ruch, trzepotanie skrzydeł i zalotne gruchanie. Gdzieś poniżej, we wnęce przy malutkim okienku, zadomowiły się wróble, a jaskółki ulepiły swoje gniazda pod balkonem. Stanowiło to wielką pokusę dla kotów, ale te miały zwykle co jeść. Podwórze żyło swoim życiem. Miało swój specyficzny mikroklimat, charakter, zapach i odgłosy.
Rodzinny interes
Wszystkie te skarby były ukryte za fasadą budynków stanowiących pierzeje ulicy. Przez ciemną i chłodną sień wychodziło się do innego świata: na rozświetloną słońcem ulicę, gwarny rynek bądź cienistą aleję obsadzoną lipami. Dziś trzeba uważać na samochody, wtedy jeździły furmanki, rowery i ręcznie pchane dwukółki. Każdy znał na pamięć wszystkie sklepy w mieście, a zwłaszcza w najbliższym sąsiedztwie. Taki sklep był zawsze związany z rodziną i nazwiskiem, które firmowało rodzinny interes. Było wiadomo, kiedy jest dostawa towaru, ile kto bierze chlebów na co dzień i na niedziele, jakie smaki lodów czy cukierków uwielbiają dzieci. Więzi między ludźmi w takiej atmosferze były bliskie. Ale też tworzyły środowisko do plotek i obmowy. Przecież wiadomo, że nic się tu nie ukryje przed okiem, uchem i językiem sąsiadki.
Arcydzieło czasu
Gdyby dziś chcieć zaprojektować takie miasteczko od podstaw, pewnie by się to nie udało. Ale gdy jakiś układ architektoniczno-urbanistyczny narasta stopniowo i spontanicznie poprzez lata, dziesięciolecia i wieki, wtedy powstaje niepowtarzalne arcydzieło piękna, harmonii, proporcji, współistnienia, nieraz kompromisów. Widać w tym na ogół wielką wrażliwość i oszczędność budowniczych sprzed dziesiątków lat. Architektura tamtego czasu służyła człowiekowi. Była dostosowana w swej funkcjonalności i skali do potrzeb człowieka, rodziny, sąsiedztwa czy lokalnej społeczności. Nie było wtedy ochrony zabytków, pracowni konserwatorskich i projektowych, przepisów i urzędników budowlanych, a jednak miasteczka rozwijały się w jakimś przedziwnym, intuicyjnym porządku. Wszystko musiało czemuś służyć, a konkretnie: służyć człowiekowi. Nie spotykało się budowlanych absurdów, znanych z ostatnich kilkudziesięciu lat socjalistycznej biurokracji i ideologii. Powojenne lata zostawiły nam w spadku sztuczną, odhumanizowaną monotonię i obcość żelbetowych blokowisk. Tamte przedwojenne czasy odżywają i powracają dziś na nowo, ucząc nas innego podejścia do życia, człowieka i jego środowiska. Umiejmy się tym cieszyć.