Z siostrą Małgorzatą Krupecką, szarą urszulanką, autorką wielu książek poświęconych św. Urszuli Ledóchowskiej, rzeczniczką prasową Zgromadzenia Urszulanek SJK, rozmawia Jadwiga Knie-Górna
Święta Urszula Ledóchowska od dzieciństwa była niezwykle twórcza, żywa i pogodna, by wyrosnąć na ujmująco szykowną, by nie rzec elegancką, a równocześnie w pełni oddaną Bogu kobietę.
- Rzeczywiście, mała Julia miała żywy temperament. Jak sama wspominała, lubiła m.in. wspinać się na drzewa, a na spacerach – napisała o sobie
– „wprost szalałam jak głupia”. Ale była też po prostu miłym dzieckiem, z którego wyrosła kobieta pełna uroku osobistego, wdzięku, takiej dawnej elegancji, polegającej na kulturze, dobrym wychowaniu, szacunku dla siebie i dla innych. To wyniosła z domu rodzinnego, a potem utrwalała dzięki formacji zakonnej, kładącej nacisk – zresztą zgodnie z normami obowiązującymi w kulturalnych domach - na ascezę w zachowaniu: w ruchach, w mowie, w jedzeniu. W tamtych czasach i w domach rodzinnych, i w klasztorach przywiązywało się ogromną wagę do dobrych manier. Chyba zaczynamy za tym tęsknić, prawda? Święta Urszula z całym przekonaniem mówiła, że nie ma świętości bez dobrego wychowania.
Gdy czyta się wspomnienia jej wychowanek czy słuchaczy wygłaszanych przez nią przemówień i odczytów, widać, że postrzegana była jako dystyngowana pani, która równocześnie miała w sobie ogień. Była entuzjastką. Umiała z przekonaniem, z zaraźliwym zapałem przekazywać swoje myśli i pomysły, do tego stopnia, że jej słuchacze, jak ktoś napisał, byli przeświadczeni, że mają do czynienia z wizjonerką. „Cała jej postać – ktoś inny zauważył – żywość usposobienia, wyraz ciekawych, śmiejących się, chłonących wszystko oczu znamionowały wieczystą młodość”. W ten sam sposób porywała swoje uczennic i pierwsze współsiostry. Ale też umiała zafascynować ludzi o odmiennych poglądach – i zachęcić do wspólnego z nią działania. Była niewątpliwie niezwykle nowocześnie myślącą kobietą, a w stylu bycia reprezentującą najlepsze wychowanie, wysoką kulturę. Myślę, że takie połączenie dawało fascynujący efekt, że prezentowała sobą kobiecość w tym najlepszym wydaniu.
Miała wiele darów naturalnych, ale też od dzieciństwa uczyła się je rozwijać.
- Widać to we wspomnieniach jej rodzeństwa. Jej siostra pisze, że od dzieci wiele wymagano, nie tolerowano grymasów, uczono dzielenia się z innymi, nierozczulania się nad sobą. To było dobre przygotowanie do życia. Zatem Julia od najwcześniejszych lat była wdrażana do inwestowania w siebie, do porządnej pracy nad sobą, nie tylko nad charakterem, ale także do rozwoju intelektualnego. Warto podkreślić, że była osobą bardzo wykształconą, jak na swoje czasy, począwszy od edukacji i wychowania, jakie otrzymała w domu, następnie w szkole w Austrii, później nałożyła się na to cała formacja nie tylko zakonna, ale także zawodowa, pedagogiczna w klasztorze krakowskim i we Francji. W Krakowie malarstwa uczył ją uczeń Jana Matejki.
Klasztor krakowski w ogóle był specyficznym miejscem. Choć siostry żyły za ścisłą klauzurą, to jednocześnie prowadziły doskonałą szkołę dla dziewcząt i internat. W tej szkole uczyli nawet profesorowie Uniwersytetu Jagiellońskiego. Na przykład w roku szkolnym 1905/1906, kiedy Urszula była już przełożoną tego klasztoru, historii sztuki w jednej z klas uczył Lucjan Rydel, poeta, pierwowzór Pana Młodego z „Wesela” Wyspiańskiego, a przy tym ceniony znawca antyku. Ta szkoła dawała więc duże możliwości rozwoju nie tylko uczennicom, ale także siostrom, które również korzystały z interesujących wykładów. Potem Urszula wyjeżdża do Petersburga, a tam, aby otrzymać uprawnienia nauczycielskie, musi nauczyć się rosyjskiego i po rosyjsku zdać egzamin państwowy z różnych przedmiotów, objętych programem rosyjskiego gimnazjum. To był kolosalny wysiłek.
Jednak pracy wkładanej w naukę języków obcych pomagał niewątpliwie św. Urszuli ogromny talent do ich łatwego przyswajania?
- Talentu językowego możemy jej pozazdrościć. Wyobraźmy sobie na przykład, że we wrześniu 1914 roku wyjechała do Szwecji i już po kilku miesiącach, wiosną 1915 roku, po szwedzku swobodnie wygłaszała odczyty. Swoją drogą, przyznać też trzeba, że zdobywana wówczas w szkołach wiedza musiała być doskonale ugruntowana. Na pewno nie było takiego natłoku informacji, w jakim my żyjemy. Mimo to zauważmy, że kiedy Urszula w Skandynawii bierze się do przygotowywania odczytów o historii Polski, kulturze i literaturze, nie ma pod ręką biblioteki ani Internetu, gdzie mogłaby poszukać potrzebnych informacji, tylko całą wiedzę, łącznie z potrzebnymi cytatami, czerpie z głowy.
Życie Urszuli Ledóchowskiej było jak wielobarwna paleta, pełne piękna, radości i optymizmu, ale też bólu i cierpienia.
- W jej życiu i w jej duchowości jest to zaskakujące połączenie cierpienia z radością. To przekazała i zadała nam, swoim duchowym córkom. Jesteśmy urszulankami Serca Jezusa Konającego, czyli mamy kontemplować moment ogromnego cierpienia Jezusa, a równocześnie apostołować radością. Ona też nie uchroniła się od przeżyć traumatycznych, co więcej, ze względu na swą delikatność i wrażliwość bardzo przeżywała wszelkie przykrości, o nieustannych troskach nie wspominając. Doszła jednak do takiego mistycyzmu codzienności, w którym pogoda ducha nie jest wynikiem życia bezproblemowego, ale przeciwnie, jest odpowiedzią na ból, cierpienie, strapienia.
Święci najczęściej kojarzą się nam jako postaci trochę odrealnione. Ze św. Urszulą jest zupełnie inaczej.
- Święci to są ludzie głęboko zanurzeni w rzeczywistość, tylko może my nie umiemy tego przekonująco pokazać. Podobnie św. Urszula była dobrze osadzona w realiach swoich czasów, a równocześnie niewątpliwie było w niej jakieś wizjonerstwo. Święci widzą więcej, a może inaczej, bo patrzą oczyma przemienionymi przez wpatrywanie się w Jezusa.
Św. Urszula zauważyła, że zmienia się rola kobiety w społeczeństwie, i szukała sposobu, aby kobietę wesprzeć w tych zmieniających się warunkach.
- Jeszcze będąc w Krakowie, wpadła w 1906 roku na kontrowersyjny – w mniemaniu innych – pomysł, żeby przy klasztorze stworzyć żeński akademik. W społeczeństwie nie było jeszcze zrozumienia dla wyemancypowanych kobiet, aspirujących do wykształcenia uniwersyteckiego. Pomysł przygarnięcia pod klasztorny dach pierwszego pokolenia studentek był tak nowatorski, że początkowo nie zyskał akceptacji kardynała Puzyny. Dopiero samobójstwo którejś ze studentek wpłynęło na zmianę decyzji. Również nasz dom urszulański w Warszawie powstał w 1930 roku właśnie jako dom dla studentek, prowadzony przez siostry, a tak potrzebny, że pierwsze studentki wprowadziły się do niewykończonego jeszcze budynku. Nie chodziło jednak tylko o to, żeby młodym kobietom dać dach nad głową. Chodziło o to, żeby stworzyć im warunki, w których będą się uczyły harmonizowania wiedzy z wiarą.
Urszula była więc osobą, na którą już przed I wojną światową mogły liczyć kobiety, które wchodziły w nowe role społeczne.
- Jan Paweł II powiedział o niej, że „miała tę zdolność do wielkiej, Bożej przygody, w której człowiek różne rzeczy czasem ryzykuje. Ona też ryzykowała, ryzykowała nawet czasem swoją dobrą opinię zakonną”. Umiała wykorzystać sprzyjające jej media. Nawet sama szukała kontaktu z dziennikarzami, widząc, że pozytywna prasa może być dużym wsparciem w jej pracy. Poza tym miała talent do pozyskiwania funduszy dla swoich przedsięwzięć.
Podobną, twórczą postawę wobec rzeczywistości starała się wpoić swoim wychowankom. Przekonywała je, że mają w życiu odegrać jakąś rolę ważniejszą niż tylko służenie za ozdobę i przyjemne spędzanie czasu. Temu miał służyć jej kolejny prekursorski pomysł: żeński wolontariat do pracy społecznej na Polesiu. Pracując rok czy dwa wspólnie z siostrami w najbiedniejszych wioseczkach, w warunkach po prostu misyjnych, starannie wybrane przez nią wolontariuszki nie tylko przyczyniały się do ważnego dzieła, ale też same wewnętrznie dojrzewały.
Zarówno ze słów Siostry, jak i z tego, co mówiła mi kilka lat temu nieżyjąca już matka Urszula Frankiewicz wynika, że św. Urszula miała niezwykły dar wydobywania z każdego człowieka tkwiącego w nim dobra.
- To prawda. Ks. Jan Zieja, wspominając pracę z urszulankami na przedwojennych Kresach, pisze, że zapamiętał św. Urszulę jako osobę, którą ciągnęło do ludzi. Miała tę niezwykłą umiejętność widzenia Boga w innym człowieku. A to musi w konsekwencji rodzić postawę służby. I ta postawa służby była w niej bardzo widoczna. Jej dobroć wynikała właśnie z faktu, że w każdym człowieku widziała Pana Boga, któremu warto i trzeba służyć. Promieniująca z niej afirmacja człowieka sprawiała, że ludzie do niej tak chętnie lgnęli. Również nasz habit, wzorowany na fartuchach roboczych kobiet skandynawskich, miał – i ma – odzwierciedlać naszą postawę otwartości, a nie stanowić bariery. Jedna z sióstr, już nieżyjąca, która znała św. Urszulę, mówiła o niej, że „nie lubiła krochmalu ani w habicie, ani w relacjach z ludźmi”.
Ta postawa była w większym stopniu efektem wewnętrznego wysiłku czy nieustającego otwierania się na łaskę Bożą?
- Człowiek rozwija się przez miłość. Słowo miłość musi się w rozmowie o św. Urszuli pojawić. Bez tego nie da się zrozumieć jej fenomenu. Jako młoda dziewczyna, stawiająca pierwsze kroki w życiu zakonnym, napisała do brata, że chce „spalać się miłością”. To był fundamentalny wybór, który Bóg wsparł swoją łaską. Dziś możemy podziwiać efekty.