Jednym z największych absurdów dzisiejszego cywilizowanego świata jest trumf litery prawa nad jego duchem. Ponad 60 lat po zakończeniu II wojny światowej na świecie żyją jeszcze zbrodniarze, których sumienia obciąża wołanie tysięcy niewinnych ofiar. Czy jednak na pewno poczuwają się oni do winy?
Sprawa jednego z prawdopodobnych katów II wojny światowej ciągnie się już od ponad 30 lat. Przez ten czas wymiarowi sprawiedliwości kilku państw nie udało się dowieść, że 89-letni dziś John Demianiuk, żyjący spokojnie w Stanach Zjednoczonych, dopuścił się rzeczywiście inkryminowanych mu czynów. A zarzuty stawiane temu obywatelowi amerykańskiemu pochodzenia ukraińskiego są niemałego, a wręcz przerażającego kalibru.
Winny śmierci 30 tysięcy?

Prokuratura chce, aby ten prawie dziewięćdziesięcioletni dziś człowiek odpowiedział przed sądem za to, że w latach II wojny światowej wziął udział w planowym zabójstwie niemal 30 tysięcy Żydów, spośród których ponad 2 tysiące miało obywatelstwo niemieckie. Z powodu tego ostatniego wątku – niemieckiego obywatelstwa – Demianiuk miałby za te czyny tłumaczyć się właśnie przed niemieckim sądem! Jest to o tyle zdumiewające, że były zbrodniarz miałby odpowiadać przed niemieckim wymiarem sprawiedliwości, a więc w obliczu państwa, którego poprzedniczka – III Rzesza – rozpętała II wojnę światową i zorganizowała masowe ludobójstwo w Europie. Wynika to z tego, że oskarżonemu zarzuca się właśnie mordowanie także ówczesnych obywateli niemieckich, za co ma odpowiadać przed sądami tego państwa. Procedura postawienia Demianiuka przed sądem została wszczęta przez niemiecką prokuraturę w Ludwigsburgu – po wielomiesięcznych przygotowaniach - w listopadzie ubiegłego roku. Akt oskarżenia i dokumenty związane z koniecznością deportacji zostały przekazane z Ludwigsburga do prokuratury w Monachium. Ta z kolei przed niespełna dwoma tygodniami, po wielu tygodniach milczenia, odkryła niespodziewanie, że materiały z Ludwigsburga są „niekompletne”. Rzecz idzie podobno przede wszystkim o legitymację służbową Demianiuka z czasów wojny. Dopiero w drugiej połowie lutego została ona sprowadzona do Niemiec z USA. Musi być teraz zbadana przez biegłych, którzy potwierdzą jej autentyczność. Obrońcy Demianiuka kwestionowali bowiem oryginalność tego dowodu, a zgodnie z przyjętą w naszym kręgu kulturowym filozofią prawa, każdą wątpliwość należy rozstrzygać na korzyść oskarżonego.
Powtórka z obozowej traumy
Tymczasem Karl Schrimm z ludwigsburskiej Centrali Ścigania Zbrodni Narodowosocjalistycznych twierdzi, że ekspertyza legitymacji została już wcześniej wykonana w USA i sugeruje, że zarządzenie przez prokuratorów z Monachium wykonania kolejnej jest przejawem opieszałości z ich strony. Dodatkowo monachijscy śledczy zażądali nieoczekiwanie ponownego przesłuchania świadków, którzy w latach wojny mieli widzieć Demianiuka na służbie. Od tych wszystkich czynności uzależniona jest ostateczna i jeszcze odległa, jak widać, decyzja o skierowaniu przeciwko Demianiukowi sprawy do sądu. Tymczasem już dziś jest jasne, że nie wiadomo, czy spełnienie tych przesłanek będzie w ogóle możliwe. Samo przesłuchanie 80- czy 90-letnich byłych ofiar obozów koncentracyjnych może być niewykonalne. Decyzja o takim ponownym przesłuchaniu tych ludzi wydaje się też wątpliwa etycznie - wszak nawet, a raczej szczególnie niemieccy prokuratorzy z Monachium powinni mieć świadomość, jaką traumą może być dla wielu, także po ponad sześćdziesięciu latach, odtwarzanie obozowej przeszłości.
Niejasne losy oskarżonego
Traumą taką nie są te wspomnienia zapewne dla samego Demianiuka. Zarówno on sam, jaki i jego obrońcy konsekwentnie zaprzeczają jakoby brał udział w zarzucanych mu zbrodniach. Tłumaczą krótko, że jako Ukrainiec był żołnierzem Armii Czerwonej i wręcz dostał się do niemieckiej niewoli w 1942 roku. Innego zdania są śledczy z Głównego Urzędu Ścigania Zbrodni Narodowosocjalistycznych. Według wspomnianego Karla Schrimma, Demianiuk służył jako strażnik w hitlerowskich obozach koncentracyjnych na Majdanku, w Sobiborze, Treblince i Flossenburgu. Dawni więźniowie twierdzą, że z racji swej okrutnej zbrodni był w tych ponurych miejscach kaźni nazywany „Iwanem Groźnym”. W niektórych raportach Demianiukowi zarzucano współudział w zabójstwach nawet 100 tysięcy osób. Miał „asystować” w ich kierowaniu do komór gazowych.
Z powodu tych zarzutów Demianiuka, który po wojnie wyjechał do USA, otrzymał tam obywatelstwo i pracę w fabryce samochodów, już raz pozbawiono amerykańskiego obywatelstwa. W latach 80. Demianiuka deportowano do Izraela, gdzie sąd uznał jego winę i skazał na karę śmierci. Jednak Izraelski Sąd Najwyższy uchylił ten wyrok, stwierdzając, że nie ma dostatecznych dowodów na to, że „Iwanem Groźnym” był właśnie Demianiuk. Rzeczywiście, nawet polscy badacze przyznają, że wprawdzie udało się udokumentować na podstawie zachowanych źródeł, że Demianiuk był żołnierzem złowieszczej formacji strażników obozowych z Trawnik pod Lublinem, udokumentowano nawet służbę Demianiuka w Sobiborze i na Majdanku, ale nie udało się dowieść, że było on katem z Treblinki o przydomku „Iwan Groźny”. Nie jest też do końca pewne, z jakim zaangażowaniem zajmował się on swymi obozowymi „obowiązkami”. Liczne dowody i relacje w tej sprawie jeśli nawet nie są wzajemnie sprzeczne, to z pewnością są niepełne i mogą okazać się niewystarczające przy podejmowaniu ostatecznej decyzji w sprawie postawieniu Demianiuka przed sądem. Nie zwalnia to jednak prokuratury, szczególnie niemieckiej, z wymogu rzetelnej i bezwzględnej zwłoki stosowanej zasady sprawiedliwości, na której wyegzekwowanie czekają liczni ludzie, także poza granicami Republiki Federalnej.
Sprawa Demianiuka pokazuje wymownie, że nawet najbardziej wyrafinowany ziemski system sprawiedliwości zawsze wykaże wady i niedoskonałości, a jedynej sprawiedliwości – tej doskonalszej i najwyższej - możemy spodziewać się w momencie ostatecznym przed obliczem Pana, nawet jeśli uniknęliśmy jej w ziemskim życiu, w osądzie społecznym czy przed trybunałem własnego sumienia.
Demianiuk i inni w niemieckiej „niewoli”
Od października 1941 roku Niemcy zaczęli organizować specjalne oddziały, przygotowując jednocześnie kolejną odsłonę eksterminacji Żydów, której na terenach tak zwanej Generalnej Guberni nadano kryptonim „Akcja Reinhard”. W podlubelskich Trawnikach utworzono bazę szkoleniową Oddziałów Wartowniczych Dowódcy SS i Policji w Dystrykcie Lubelskim. W Trawnikach szkolono przyszłych członków hitlerowskich bojówek, przeznaczonych do likwidacji gett w okupowanych przez Niemców polskich miejscowościach. Następnie „ludzie z Trawnik”, zwani przez miejscową ludność od koloru ich umundurowania „czarnymi”, deportowali swe ofiary do niemieckich obozów zagłady w Bełżcu, Sobiborze i Treblince. W samych obozach „czarni” niejednokrotnie mieli uczestniczyć w rzeczywistej eksterminacji. Grupy „czarnych” były formowane przez Niemców przede wszystkim z jeńców wojennych – czerwonoarmistów, jednak nie będących Rosjanami. Głównie byli to więc Łotysze, Litwini i Ukraińcy, a także przedstawiciele innych narodów ZSRR. Kuszono ich lepszym warunkami, niż w obozach jenieckich, gdzie często czekała ich śmierć, a nawet dostatnim życiem, wygodami i przywilejami, jednak za cenę przejścia na usługi hitlerowców. Wielu jeńców, choć przystało na te propozycje, później – po zorientowaniu się, do jakich celów zostali sformowani – uciekało z tej służby. Sam Demianiuk wytrwał jednak do końca, nie próbował „dezercji” czy ucieczki, co samo w sobie stawia go w bardzo złym świetle. Jednak wymiar sprawiedliwości nie stosuje zasady zbiorowej odpowiedzialności, a skazać człowieka można za konkretne i bezsprzecznie udowodnione czyny, które sam popełnił.
AS
|