Piękną tradycją w Koninie są Muzyczne Zaduszki Poetyckie. Tegoroczne poświęcone były w głównej mierze pamięci zmarłego 9 października 2006 r. Marka Grechuty. Przed publicznością wystąpił Grzegorz Turnau; wcześniej, poproszony o rozmowę przez Aleksandrę Polewską, opowiedział o znaczącym wpływie Grechuty na jego życie i twórczość.
Pański ostatni album „Historia jednej podróży” miał być prezentem urodzinowym dla Marka Grechuty…
– To prawna, ale niestety, nie zdążyłem mu go podarować. Płyta zawiera wyłącznie jego piosenki; ich nagranie było dla mnie próbą spojrzenia na siebie sprzed 20 lat. Marek Grechuta ukształtował moje młodzieńcze marzenia i pomysły na dalsze życie. Gdybym go nie spotkał, nie byłbym tym, kim jestem. Pewnie zajmowałbym się muzyką, ale w zupełnie innej formie.
Jak wyglądało pierwsze spotkanie ucznia z mistrzem?
– Zupełnie pierwsze? Miałem chyba 10 lat, był rok 1977, szedłem na lekcję do szkoły muzycznej i nagle na ulicy Sławkowskiej (rzecz się dzieje w Krakowie oczywiście) wyrósł przede mną wysoki pan w białym fraku o chmurnych oczach. Było upalne popołudnie i co najmniej zdziwił mnie jego strój. Jakieś dwa lata później, tego samego, bardzo charakterystycznego przecież pana, w tym samym białym fraku, ujrzałem w klatce bloku, w którym wówczas mieszkałem. (Podobno pomylił bloki, szukał mieszkania poety Leszka Aleksandra Moczulskiego). Stał i studiował spis lokatorów. Być może to były zwiastuny tego, co miało wydarzyć się później w moim życiu. Natomiast „właściwe” spotkanie nastąpiło w 1982 r. W teatrze „Groteska” odbywał się finał olimpiady historycznej licealistów. Uczestniczyłem w tym zdarzeniu jako statysta, nie jako finalista. W pewnym momencie wystąpił gość specjalny. Miał na sobie ciemny garnitur, ale rozpoznałem w nim owego tajemniczego człowieka w białym fraku. Usiadł przy nienajlepiej nastrojonym pianinie i zupełnie zniewalająco zaczął śpiewać utwory z płyty „Śpiewające obrazy”. Słuchałem jak zaczarowany; kompletnie „przepadłem”. Dziś myślę, że Marek Grechuta musiał pojawić się w moim życiu.
W dodatku w białym fraku.
– W pewnym sensie, dla mnie przynajmniej, on z tego białego fraka nigdy nie wyszedł. Nigdy nie przestałem go postrzegać jako kogoś nie do końca realnego, kogoś kto istnieje, ale na trochę innej chmurze.
O swej ostatniej płycie mawia Pan: to podróż, która zaczęła się „Pod Różą”. Piękna gra słów, ale co się pod nią kryje?
– Piwnice krakowskiego hotelu „Pod Różą” były w latach 80. miejscem stałych występów Grechuty. Był on gospodarzem tych lochów i publiczność kojarzyła je przede wszystkim z magią jego osobowości. Gdy byłem licealistą, chodziłem właśnie „Pod Różę” na recitale Marka Grechuty. Coraz bardziej nim zafascynowany, coraz bardziej w niego zapatrzony, zacząłem tworzyć pierwsze kompozycje i pisać teksty. Mówiąc krótko – ruszyłem jego śladem. Zatem moja podróż zaczęła się właśnie „Pod Różą”. Potem trafiłem do innej piwnicy, z którą Marek Grechuta był również związany: do „Piwnicy Pod Baranami” i tam go poznałem, a może raczej to on zechciał poznać mnie. Było mi też dane śpiewać z nim na scenie; także za Oceanem. Kiedyś wpisał mi do autorskiego tomiku poezji dedykację: Grzegorzowi – na pamiątkę wspólnych podróży.