Dla jednych jest to pokuta, dla innych szansa na wcześniejsze wyjście z więzienia. Nikt jednak nie pozostaje wobec tej szczególnej pracy obojętny.
Zenon ma wyższe wykształcenie, Rafał* średnie. Obaj mają po trzydzieści pięć lat i wyrok dożywocia. Życie Zenona miało zakończyć się kilka miesięcy temu. Ma jednak nadzieję, że jego dożywocie „potrwa” jeszcze rok, a może więcej. Widział już taki cud. Jego starsza sąsiadka, pani Maria, „uśpiła” swoją śmierć przed kilku laty, bo znalazła sens swojego życia. W każdej wolnej chwili pomaga potrzebującym. Zenon mówi o sobie, że zawsze był egoistą, nikim się nie interesował. Żył tylko dla siebie i swoich osobistych interesów. Tych, którym można było pomóc, którzy z różnych przyczyn nie mogli odnaleźć się w zawodzie ani w życiu osobistym – omijał. Czasem nawet gardził takimi osobami. Uważał, że są mięczakami, którzy nie potrafią walczyć, więc siłą rzeczy muszą przegrać życie. Za swoje postępowanie spotkała go kara – nowotwór. Długo nie dopuszczał do siebie tej myśli. Był zły, sam nie wie na kogo: na Boga czy ludzi, że to jemu się przytrafiło, a nie tym słabeuszom, którzy tak niezdarnie dają sobie radę w życiu. Załamał się. Był już nieomal w stanie agonalnym, kiedy przy jego łóżku pojawił się wolontariusz – Rafał.
Wolontariusz Rafał
Mężczyzna był równolatkiem, pochodził z tego samego miasta co on, i również miał wyrok dożywocia. Rafał został skazany za morderstwo, ale swą winę upatruje w egoizmie. Był wychowany w dobrej rodzinie. Nigdy mu niczego nie brakowało, ale zawsze otaczał się ludźmi, którym lubił imponować. Za maturę i pomyślnie zdany egzamin na studia rodzice kupili mu mieszkanie. Od tego momentu postanowił, że są mu już niepotrzebni. Prawie ich nie widywał. Zaniedbał studia, związał się ze środowiskiem przestępczym. Pojawił się alkohol, narkotyki. Pycha, jak sądzi, nie pozwoliła mu dostrzec coraz większej demoralizacji.
Któregoś dnia został, jak twierdzi, „zmuszony” do popełnienia zbrodni. Nie chciał, by go potraktowano jak „słabeusza”. Zabił. Dopiero podczas trwającego kilka miesięcy procesu uświadomił sobie, kim tak naprawdę się stał. Rodzice i dalsza rodzina zerwali z nim kontakt. Został zupełnie sam. Załamał się. W więzieniu na kilka lat zamknął się w sobie. Pewnego dnia jednak, kiedy dowiedział się, że istnieje możliwość pomocy ludziom przebywającym w hospicjum, postanowił zrobić coś dla innych. Wychowawcy dali mu szansę. Opieka nad Zenonem przerodziła się w przyjaźń. Opowiedział mu swoje życie. Poprosił o pomoc, bo sam nie wiedział, jak ma wytrzymać w więzieniu do końca życia. I tak już obaj od kilku miesięcy wspierają siebie nawzajem. Lekarze patrzą ze zdumieniem na Zenona. Choroba jakby się „zatrzymała”. Zenon ma nawet nadzieję, że się cofa. Bo jest silny, jak nigdy dotąd.
Franciszek
Gdańskie Hospicjum im. księdza Eugeniusza Dutkiewicza bardziej przypomina wytworny motel niż obiekt szpitalny. Posługują w nim, obok zawodowego personelu medycznego, siostry pallotynki oraz wolontariusze. Przede wszystkim młodzież, lecz także, co niezwykle rzadkie: więźniowie. W nieomal pałacowych wnętrzach krzątają się w żółtych koszulkach z niebieskim napisem „wolontariusz”. W gdańskich więzieniach przebywają od kilku do kilkunastu lat. Skazani są za pobicia, mniejsze lub większe kradzieże, wyłudzenia z kont bankowych, wielkie oszustwa finansowe, a nawet za morderstwa. Są i tacy, którzy w więzieniach spędzili nieomal pół życia. W zakładzie karnym uchodzą za twardzieli, ale w konfrontacji ze śmiercią wielu nie potrafi sobie poradzić psychicznie. Ci, którzy przeszli fachowy kurs medyczny, w hospicjum pracują zarówno na oddziale dla dorosłych, jak i dla dzieci. Bywa, że małym chorym pacjentom kupują zabawki i opowiadają bajki. Jednak nawet ci najtwardsi czasem płaczą jak dzieci, widząc cierpiących, którzy tak zaskakująco szybko odchodzą. Są zdumieni, że ludzkie istnienie jest tak nietrwałe. Ledwie nawiązali z nimi kontakt, zaprzyjaźnili się, a już musieli się pożegnać.
Franciszek przyznaje, że też płakał jak bóbr, kiedy zmarł jego pierwszy pensjonariusz. Od razu się polubili, opowiedzieli sobie bardzo podobne historie życia. Mieli zbliżone zainteresowania. Szukali wspólnych cech. Franciszek chciał dociec, jak to się stało, że mając podobną drogę życiową, właśnie on wybrał tę złą. Jego podopieczny był uosobieniem dobra, a on spędził w więzieniach kilkanaście lat. Teraz Franciszek opiekuje się innym pensjonariuszem i uważa, że jest to dla niego zarówno czas pokuty za zło, które niegdyś czynił, jak i czas refleksji nad życiem. Niedługo wyjdzie z więzienia. Postanowił swoje dalsze życie poświęcić posłudze chorym.
Pierwsze hospicjum
Twórcą gdańskiego hospicjum był pallotyn, ksiądz Eugeniusz Dutkiewicz, przez wielu nazywany dziś ojcem Polskiego Ruchu Hospicyjnego. Posługując w szpitalach, wielokrotnie widział w jak trudnych warunkach umierają ludzie, przebywając w zatłoczonych salach czy na korytarzach. W latach 80. ubiegłego wieku o. Dutkiewicz, działający również w podziemiu na rzecz odzyskania przez Polskę niepodległości, założył hospicjum domowe. Z czasem stało się ono wzorem dla krajowych hospicjów. W latach 90. rozpoczął budowę hospicjum na wzór domu wypoczynkowego. Zanim jednak zostało ukończone, zmarł nagle w 2002 roku, przeżywając ledwie 55 lat.
O. Piotr
Dziś dyrektorem hospicjum jest pallotyn, o. Piotr Krakowiak, który wiedzę i doświadczenie z zakresu psychoonkologii zdobywał w USA i w rzymskiej klinice Gemelli. Kiedy po śmierci swego nauczyciela i poprzednika, księdza Eugeniusza Dutkiewicza, kończył budowę gdańskiego hospicjum, pracowała tam grupa więźniów. – Zrządzeniem Opatrzności niemal na moment otwarcia pierwszego budynku przywieziono skazanego na dożywocie chorego na raka mózgu – opowiada o początkach współpracy z więźniami o. Piotr Krakowiak. – W szpitalu już go nie chciano leczyć, a w zakładzie karnym nie było takiej możliwości. Wówczas więźniowie wykańczający budynki zaczęli towarzyszyć umierającemu koledze. Lekarze i pielęgniarki zauważyli wyjątkowość tej opieki, troskliwość wobec niedoli współwięźnia.
Ta sytuacja stała się dla ojca Piotra inspiracją, by zwrócić się do dyrektora więzienia o skierowanie do pomocy innych więźniów. Dziś skazani na różnorodne wyroki, od kilku lat po dożywocie, codziennie opiekują się terminalnie chorymi. A właściwie starają się nawzajem sobie pomóc. – Bo praca z chorymi okazała się dla nich psychicznie bardzo trudna – wyjaśnia o. Krakowiak. – Nagle uświadomili sobie, że choć dotychczas byli tacy silni, kpili sobie z innych czy z życia, to podczas spotkania ze śmiercią poczuli w sobie pokorę. Zauważyli, że ta ich siła fizyczna, to ich „napakowanie” niewiele znaczy, że w każdej chwili rak może ich „zabrać” w ciągu kilku tygodni czy miesięcy. Okazało się, że wobec siły tej choroby stają się malutcy, że śmierć nie jest żartem. Zrozumieli, że to nie pobyt w więzieniu jest taki trudny, ale ich służba. Teraz uczą się pokory i często powrotu do Boga.
Dziś, po ponadpięcioletniej praktyce zatrudniania więźniów w hospicjum, wielu z krótkoterminowymi wyrokami wyszło na wolność i dzięki rekomendacji znaleźli pracę w szpitalach. Niektórych, dzięki ofiarnej pracy, zwolniono warunkowo z więzienia bądź pracują jako „wolnościowi” w gdańskim hospicjum czy w innych szpitalach Trójmiasta. Z posługujących dotychczas stu kilkudziesięciu więźniów tylko jeden wrócił do więzienia. Inni ułożyli sobie życie. Pozakładali rodziny. Pracują w kraju bądź za granicą, z rekomendacji lekarzy hospicjum czy innych gdańskich placówek. Żyją jak inni.
* Imiona więźniów zostały zmienione