Ostatnie miesiące zdominował w mediach temat lustracji. Okazało się – po 17 latach niepodległości – że nie da się realizować różnych planów zarówno ekonomicznych, jak i politycznych bez rozliczenia z przeszłością.
W tym punkcie wszyscy się zgadzają. Diabeł tkwi jednak w szczegółach, gdyż nie da się już dzisiaj dotrzeć do dokumentów, które nie byłyby w jakiś sposób skażone. Może nowa ustawa lustracyjna z poprawkami pana prezydenta uchroni nas przed tzw. dziką lustracją, polegającą na ferowaniu ocen w oparciu wyłącznie o dokumenty dawnej Służby Bezpieczeństwa, niejednokrotnie sfabrykowane lub przynajmniej „podkolorowane”, zwłaszcza gdy dotyczą księży. W zamiarach funkcjonariuszy SB – zakładając długotrwałe jeszcze istnienie komunizmu – te teczki miały być kiedyś wykorzystane jako przedmiot szantażu.
Obserwując dyskusję w mediach, odnosi się wrażenie, jakby w komunistycznych czasach były tylko dwie grupy księży: albo nieugięci bohaterowie, albo zdrajcy, którzy donosili nawet to, co słyszeli na spowiedzi. Tymczasem właśnie wtedy prowadzono w Polsce niespotykaną gdzie indziej intensywną, codzienną, gorliwą i solidną pracę duszpasterską. Może więc warto przypomnieć, jaki był klimat społeczny wokół Kościoła i jak wyglądała posługa duszpasterska w tamtych czasach.
Na celowniku nienawiści
Trzeba na początku zaznaczyć, że obowiązywał wówczas zakaz tworzenia przez Kościół jakichkolwiek stowarzyszeń, a ówczesne media – zwłaszcza w latach 1950-1970 – były niezwykle agresywne wobec Kościoła, np. podczas procesu bp. Kaczmarka z Kielc czy po aresztowaniu Prymasa Polski kard. S. Wyszyńskiego w 1953 r. pisano w gazetach: „Nie ma w naszym kraju miejsca dla Wyszyńskich, Kaczmarków i innych reakcyjnych biskupów”. Próbowano przy tym – z niewielkim zresztą skutkiem – dzielić Kościół na duchownych patriotów i duchownych reakcyjnych. Mimo tak skomasowanej propagandy większość społeczeństwa zachowywała serdeczną życzliwość wobec duchowieństwa, co było szczególnie widoczne podczas kolędy i przy różnych zbiórkach na potrzeby Kościoła. Ludzie po prostu nie wierzyli propagandzie.
Warto wiedzieć, że nacisk władz dokonywał się nie tylko przez funkcjonariuszy UB czy SB, ale także przez Urząd ds. Wyznań, urzędników partii, pracowników Urzędu Kontroli Prasy i Widowisk, a zwłaszcza przez urzędy skarbowe. To był olbrzymi aparat, z którym chcąc nie chcąc trzeba było rozmawiać, pertraktować, kłócić się, odwoływać się. Wiedzieliśmy, że po takim spotkaniu nasi rozmówcy robią notatkę, ale jak ona dokładnie wyglądała, nie wiemy do dzisiaj.
Szło nowe
Wiele zmieniło się po roku 1970, a jeszcze bardziej po 1978 r., czyli po wyborze Papieża Jan Pawła II. Istniały już wtedy regularne kontakty Kościoła z rządem PRL, głównie w ramach Komisji Wspólnej. Rozmowy dotyczyły najczęściej budownictwa sakralnego i działalności wydawniczej Kościoła. Limity bowiem zarówno w budownictwie sakralnym, jak i w działalności wydawniczej były wręcz kuriozalne. To są dzisiaj mało znane fakty, a przecież skutki wciąż są odczuwalne, np. niektóre świątynie noszą na sobie wyraźne ślady tamtych decyzji. Chodziło m.in. o to, że nie udzielano pozwolenia na nowy kościół, lecz na remont kaplicy-baraku lub na dom katechetyczny. Później dopiero adaptowano taką budowlę na kościół. Mamy więc tu i tam świątynie jakby baraki, niefunkcjonalne domy parafialne albo odwrotnie – za duże świątynie, gdyż jeśli już otrzymano pozwolenie, starano się wybudować wielki obiekt, który służyłby całemu kilkudziesięciotysięcznemu osiedlu.
Działalność wydawnicza Kościoła była ograniczona do kilku czasopism o niewielkich nakładach i paru pozycji książkowych w skali roku. Może dla dzisiejszego czytelnika brzmi to jak opowieść nie z tej ziemi, jeśli wspomni się, że wszystkie druki wymagały zgody Naczelnego Zarządu Wydawnictw i Urzędu Kontroli Prasy. Papier przydzielano tylko na daną pozycję i w ilości, jakiej nakład zatwierdzono.
Państwowe drukarnie stale przesuwały terminy druku książek religijnych, tłumacząc się brakiem mocy produkcyjnych. W rzeczywistości chodziło o utrudnienie działalności Kościoła. Jako dyrektor Drukarni i Księgarni św. Wojciecha starałem się to wszystko obejść (wiem, że podobnie czynili też inni wydawcy) poprzez różne prezenty, prywatne spotkania w restauracjach, załatwianie leków zagranicznych i rozmowy.
Prawdopodobnie niejeden nasz rozmówca donosił dalej, ale nikt z nas tym się specjalnie nie przejmował. Ważne, że w końcu udało się wiele wartościowych dzieł katolickich opublikować, a zwłaszcza Pismo Święte i katechizmy.
Po roku 1984 nastąpiły dalsze zmiany: otrzymaliśmy zgodę na tworzenie drukarń katolickich, nowych wydawnictw i czasopism katolickich, przestały obowiązywać limity przydziałów papieru i ograniczenia w planach wydawniczych. Był też jeszcze inny skutek owych rozmów przedstawicieli Kościoła z urzędnikami i dziennikarzami państwowymi – zaczął się zmieniać wzajemny stosunek. Przedtem traktowano nas jako wrogów albo jako pobożnych, ale głupawych fanatyków. Myśmy się też uczyli dialogu, kompromisu, obracania się w kręgach państwowych. Pamiętam, jakie zdumienie wywołały rzeczowe i kompetentne wypowiedzi przedstawicieli Kościoła na posiedzeniach pierwszej Rady Prasowej przy premierze PRL (To były lata 1981-1986. Do Rady należało trzech przedstawicieli wydawców katolickich: red. Jerzy Turowicz z Krakowa, red. Sławomir Siwek z Warszawy i niżej podpisany).
W duchu służby
Wszystkie te działania zarówno na polu budownictwa sakralnego, jak i wydawniczym służyły pracy duszpasterskiej Kościoła, a była ona zawsze, także w najcięższych czasach terroru komunistycznego, głęboko religijna, pełna poświęcenia, pomysłowa, wychodząca naprzeciw ludzkim oczekiwaniom. Wspomnijmy tutaj Wielką Nowennę przed Milenium, Nawiedzenie Obrazu Jasnogórskiego przy udziale niezmierzonych tłumów wiernych, a dekoracje wypełniały niemal całe miasta i wsie. A któż dzisiaj pamięta katechizację w różnych punktach katechetycznych, czasami nieogrzanych, całodzienne spowiedzi w zimnych kościołach, kolędy w śniegu lub błocie po kolana w odległych miejscowościach, okólniki kurialne pisane na maszynie, kaplice – nielegalnie adaptowane z mieszkań, wakacyjne wyjazdy z młodzieżą – tropione przez milicję, przesłuchania studentów, którzy angażowali się w duszpasterstwie akademickim, pielgrzymki, które udawały wycieczki, śluby przy zamkniętych drzwiach świątyń, książki i obrazki przemycane do Czechosłowacji lub Związku Radzieckiego, protesty tzw. aktywu robotniczego przed rezydencjami biskupów po słynnym liście do Episkopatu Niemiec; oazy młodzieżowe – najbardziej znienawidzone przez komunistyczne władze, pomoc charytatywną udzielaną wszystkim niezależnie od wyznawanej wiary, zwłaszcza w okresie stanu wojennego.
Tak to na różnych poziomach zmagaliśmy się z tym nieludzkim systemem, który jednak traktowaliśmy poważnie, gdyż to była nasza rzeczywistość, przed którą nie było ucieczki i w której trzeba było normalnie prowadzić posługę duszpasterską. Praca Kościoła była właściwie jedyną szczerą troską o dobro człowieka w tamtych czasach, bo wszystkie akcje społeczne organizowane przez państwo były robione na pokaz, wręcz jako rzucanie ochłapu tłumom, by ten siedział cicho.
Ponadto Kościół stał się w owych czasach ośrodkiem niezależnej myśli i kultury. Dzisiaj się o tym już zapomina. Warto pamiętać, że nasza ojczyzna nigdy nie straciła na tym, iż trwała w harmonijnej więzi z Kościołem. Kościół pragnie dalej służyć narodowi. Mój wielki profesor, dzisiaj sługa Boży, ks. Wincenty Granat, zwykł mawiać: „Kościół nigdy nie jest modny ani popularny, ale zawsze potrzebny”.