Przychodzą czasem na świat ludzie, którzy żyją wbrew swojej epoce. Ludzie, którzy wyraźniej niż dźwięki fanfar i szum dyplomatycznych protokołów słyszą szept swojego sumienia. I mają odwagę żyć inaczej – wbrew wszystkim. Taki był święty Wojciech.
Może najważniejszym momentem życia św. Wojciecha było owo złożenie go jako małego chłopca na ołtarzu, kiedy z rozdętym do monstrualnych rozmiarów brzuszkiem skazany był na umieranie. Rodzice poświęcili go wtedy Bogurodzicy – a Bóg poważnie potraktował tę ofiarę i nie zrezygnował z Wojciecha nawet wtedy, gdy on sam Boga już nie szukał. Chłopiec wyzdrowiał, a kiedy doszedł odpowiedniego wieku, rodzice posłali go do szkoły w Magdeburgu, żeby mógł robić karierę duchowną.
Rycerz rozkoszny spotyka śmierć
„Cechowała go swawola; jak każdy młody człowiek lgnął do ziemskich uciech, łakomiąc się na jedzenie i picie” – pisze o św. Wojciechu Bruno z Kwerfurtu. W Pradze nazywano go „rycerzem rozkosznym”, jako że życie prowadził okazałe, godne bardziej księcia niż księdza. Lubił świeckie przyjemności – darzono go jednak sympatią: był „swój”, był jak każdy. Był jak inni księża, jak biskup Dytmar.
Zmieniła go śmierć praskiego biskupa. Pamiętał go Wojciech pławiącego się w luksusie i uroczystościach. A teraz widział krzyczącego na łożu śmierci, przerażonego. Ten, który nosił biskupi pierścień, rachował się z Bogiem, wiedząc, że ręce ma puste. Nijaki człowiek, kiepski mnich, zły pasterz: umierał w rozpaczy.
Wojciech z komnaty Dytmara wyszedł odmieniony. Może nie wiedział jeszcze, co robić – ale wiedział, czego robić mu nie wolno. Bóg upomniał się o oddanego mu na ołtarzu chłopca.
Biskup Pragi przegrywa
Jako biskup Pragi Wojciech żył przykładnie i ubogo. Pomagał ubogim, pilnował spraw Kościoła, nauczał, upominał. Ale był niecierpliwy i gwałtowny, nie liczył się z realiami. Kiedy wstępował na biskupstwo, miał po swojej stronie wszystkich. Jego gwałtowność i bezkompromisowość sprawiły, że wkrótce został sam. Nikt go nie rozumiał i nikt nie popierał. Trudno w tych warunkach być biskupem. Wojciech przegrał biskupstwo. Wyjechał z Pragi.
Szczęśliwy był, kiedy trafił do klasztoru na Awentynie. Jako prosty mnich, noszący braciom wodę do stołu, modlący się w chórze – tak chciał żyć. Ale upomniał się o niego metropolita, znów trzeba było wracać do Pragi. I kiedy nie udał się ten powrót, kiedy kolejna próba pasterzowania kończyła się porażką, w Wojciechu zrodziła się myśl o misji.
Misjonarz nie nawraca
W X wieku nawracano siłą. Wojciech miał inny program: chciał iść bez broni. To nie było rozsądne, nie było nawet realne. Dla ludzi na przygranicznych terenach jasne było, że za krzyżem idą miecze, Wojciecha mogli potraktować tylko jako zwiastuna nadchodzącej pożogi. Ale on inaczej nie chciał – i nie umiał. Nie liczył się z doświadczeniem: tak kazała mu Ewangelia.
Jego misja zakończyła się 23 kwietnia 997 roku. W gaju na wzgórzu zamordowano Wojciecha, który jako jedyny z wędrowców miał na sobie szaty duchownego. Zabitemu ucięto głowę i zatrzymano jego ciało, zaś jego towarzyszy odstawiono bezpiecznie do granicy.
Przegrał Wojciech do końca. Nie udało mu się być biskupem, nie pozwolono mu zostać mnichem, nawet misjonarzem nie był: bo ani nie ochrzcił nikogo, ani nie nawrócił, nikt go nawet wysłuchać nie zechciał.
Bóg w Wojciechu zwycięża
Bezużyteczna z pozoru śmierć była początkiem nowego. Wykupione przez Chrobrego ciało Wojciecha pozwoliło mu starać się o koronę i ustanowienie niezależnej metropolii w Gnieźnie. Zmieniło się miejsce Polski na mapie Europy.
Był czas, kiedy po najeździe Brzetysława i reakcji pogańskiej w zburzonej katedrze gnieźnieńskiej mieszkały dzikie zwierzęta. Był czas, kiedy po metropolię gnieźnieńską jak po rzecz niczyją wyciągał ręce Magdeburg. Ale Gniezno nie zniknęło z mapy i nie zlikwidowano metropolii.
I kiedy przez lata załamywała się potęga polskiego państwa, kiedy kraj rozbity był na dzielnice, kiedy przestał istnieć pod rozbiorami – stolicy świętowojciechowej pisane było trwanie. I kiedy wielu było książąt, żyjących często w niezgodzie – to zawsze tylko jeden był archiepiscopus Polonorum, arcybiskup Polaków. Ten, który klękał co dzień przy relikwiach przegranego Wojciecha: człowieka, który był własnością Boga samego.