Pan Czesław Niedźwiedzki z Koła ma 83 lata. Urodził się w Polsce; gdy miał dwa lata, z całą rodziną wyjechał do Argentyny, dokąd jego rodzice, za przykładem innych Polaków, udali się na emigrację zarobkową. Rodzina zamieszkała w stolicy kraju Buenos Aires. Jej życie wypełniła ciężka praca. Oparciem duchowym w nowym kraju była dla emigrantów wiara w Boga i przywiązanie do dawnych tradycji. Powrócili do Polski w 1949 r.; 25-letni Czesław zaczął uczyć się życia w ojczyźnie, którą znał tylko z opowieści.
Z Czesławem Niedźwiedzkim rozmawia Michał Chojnacki
Panie Czesławie, jak w Argentynie przygotowywano się do świąt wielkanocnych?
– Przygotowania i obyczaje były podobne do polskich, bowiem większość Argentyńczyków jest katolikami. Uczestniczyliśmy w rekolekcjach wielkopostnych; pamiętam, że gdy wracałem do domu, mama wypytywała mnie, o czym mówił ksiądz. Zależało jej, abym wzrastał w wierze, nie oszukiwał, naprawdę był w kościele... Po rekolekcjach należało przeprosić całą rodzinę i prosić o wybaczenie grzechów. Dopiero wtedy wszyscy przystępowali do spowiedzi.
Gdy nastała Wielkanoc...
– Rankiem w Niedzielę Wielkanocną tłumy ludzi, całe rodziny uczestniczyły w pełnej radości procesji rezurekcyjnej i Mszy św. Zwyczaj strzelania przez młodzież męską z tzw. kalichlorku istniał w wymiarze szczątkowym; efekty akustyczne o ogromnym natężeniu towarzyszyły przyjściu nowego roku.
Później rozpoczynało się śniadanie wielkanocne, którego składnikiem były pokarmy ze „święconego”. Zbieraliśmy się wokół stołu i odmawialiśmy na głos modlitwę. Ojciec, dzieląc się z mamą święconym jajkiem, dawał znak do dalszego dzielenia się i składania życzeń. Wcześniej, jeszcze na czczo, każdy z domowników musiał połknąć jednego „kotka” z palmy, poświęconej w Niedzielę Palmową. Obyczaj polewania dziewcząt wodą w Poniedziałek Wielkanocny istniał, ale było to raczej symboliczne „kropienie”. Wiadra wody wylewało się na panny w trwającym trzy miesiące karnawale, ale tylko w soboty i niedziele, do godziny 17. Oczywiście w okresie karnawału w Argentynie jest zupełnie inna pogoda niż w Polsce; nie było obawy, że dziewczęta się przeziębią.
Powróćmy do tradycji wielkanocnych. Czy w związku ze świętami innego wyglądu nabierały izby mieszkalne, gospodarstwa, obejścia?
– Święta często spędzałem u znajomych na wsi. Widziałem gospodarzy, w skupieniu kropiących swoje pola wodą święconą, gospodynie zajęte generalnymi porządkami. Mężczyźni malowali rozpuszczonym wapnem pnie drzew i uliczne krawężniki; kobiety, zwłaszcza młode, wysypywały białym piaskiem podwórka, dróżki, a nawet podłogę w kuchni. Czyli było tak, jak w Polsce.
Jak się potoczyły losy Pańskiej rodziny po powrocie do ojczyzny?
– Przyjechaliśmy do Koła w 1949 r. Za zarobione w Argentynie pieniądze ojciec kupił trzyhektarowy grunt przy ul. Włocławskiej. Utrzymywaliśmy się z ogrodnictwa, prowadziliśmy uprawy cieplarniane. W późniejszych latach państwo wykupiło od nas ziemię za symboliczną kwotę; faktycznie zostaliśmy wywłaszczeni. Podjąłem pracę jako ślusarz w szkole zawodowej, a później w „Korundzie”, w dziale kontroli jakości.
Co powoduje, że Argentyna jest tak bliska Polakom?
– Łączy nas Chrystus. Argentyńczyk powie: une nos Cristo. Tamtejsza Polonia ma ważny wkład w rozwój ducha wiary i pobożności Argentyńczyków, zwłaszcza poprzez dawanie osobistego świadectwa. Są w Argentynie liczne polskie kościoły – najstarszy z nich, pw. Matki Bożej z Guadalupe, jest w Buenos Aires; od 1909 r. opiekują się nim księża werbiści. Są polskie kaplice, pomniki kultury, zabytki. Odbywają się pielgrzymki do sanktuarium maryjnego w Lujan, od dawna nazywanego polską Częstochową... Chyba nie ma Argentyńczyka, który nie wiedziałby, że Jan Paweł II był Polakiem. Argentyna stała się drugim domem dla bardzo wielu Polaków, w różnych czasach i z różnych przyczyn opuszczających własną ojczyznę.