Jest najstarszym w Polsce księdzem. W ubiegłym roku obchodził 75-lecie kapłaństwa. Pogodny, chętnie opowiada o przeszłości.
Wysoki, szczupły, uśmiechnięty stąpa ostrożnie po mieszkaniu w parafii pw. św. Wacława na warszawskim Gocławiu. Ksiądz rezydent Wacław Karłowicz często lubi siadać w starym fotelu i patrzeć przez okno na chmury przesuwające się jak przemijający świat. Wciąż czyta prasę: tygodniki i dzienniki świeckie i religijne. Wśród ogromnej liczby zgromadzonych książek sporo jest literatury pięknej, którą szczególnie lubi. Czasem sięga po raz wtóry do lektury czytanej przed półwieczem, a nawet i wcześniej. Ksiądz Karłowicz lubi też żartować. Podkreśla, że optymizm pozwalał mu przeżyć trudne dni czasu wojny i komunistycznego totalitaryzmu. Wielką rolę w jego życiu odgrywa modlitwa. To dzięki niej przeżył, kiedy podczas powstania warszawskiego z zaledwie kilku metrów strzelał do niego Niemiec i nie trafił. I drugi raz, gdy przed wybuchającym granatem osłonił go filar.
„Skazany” na kapłaństwo
Ksiądz Wacław Karłowicz urodził się sto lat temu w niewielkiej wiosce Łaś na Mazowszu. Był najmłodszy z siedmiorga rodzeństwa: pięciu braci i dwóch sióstr. Ojciec był leśnikiem zatrudnionym w lasach państwowych. Rodzina mieszkała w gajówce na skraju lasu. Do parafialnego kościoła w Szelkowie latem dochodzili pieszo siedem kilometrów, czasem jeździli bryczką, a zimą obowiązkowo saniami zaprzężonymi w dwa konie. Początkowo uczył się w domu. Później pobierał nauki w czteroklasowej szkole podstawowej. Wreszcie posłano go do pułtuskiego gimnazjum, gdzie uczęszczało już starsze rodzeństwo. Najstarszych braci ks. Wacław słabo jednak pamięta – obaj zajmowali się walką z caratem i ścigani przez „Ochranę” musieli uciec do Stanów Zjednoczonych. Tam założyli rodziny i raz, może dwa, odwiedzili Ojczyznę w latach 30. ubiegłego wieku. Za czasów PRL nie udało im się już w ogóle przyjechać.
Lata szkolne kapłan wspomina jak wiecznie trwającą idyllę. Mieszkał na stancji z siostrą i braćmi. Razem chodzili do szkoły, razem grali w piłkę, godzinami spacerowali po nadrzecznych bulwarach. Pytany, kiedy zdecydował się wybrać seminarium duchowne, odpowiada ze śmiechem:
– Byłem „skazany” na kapłaństwo. Już jako trzy-, a może czterolatek siadałem w ławeczce pod amboną szelkowskiego kościoła i wpatrywałem się w kapłana. Kiedy przyjeżdżaliśmy do domu, „ginąłem” w którymś z pokoi i „odprawiłem swoją mszę świętą”. Miałem chyba siedem, a może osiem lat, kiedy zbudowałem w stodole swój pierwszy ołtarz z krucyfiksem, obrazem Matki Boskiej i tam „odprawiałem już msze” tak samo długie, jak w kościele – wspomina ks. Karłowicz.
Ostatni z rocznika
Po ukończeniu gimnazjum w 1926 r. wstąpił do Wyższego Metropolitalnego Seminarium Duchownego w Warszawie. Choć jego parafia należała do diecezji płockiej, to do Warszawy miał bliżej, bo wówczas nie było prostszej drogi z Pułtuska do Płocka jak tylko przez Warszawę. – Warszawa była owiana legendą bohaterskich kapłanów, którzy stawili opór zaborcy – opowiada ksiądz rezydent. – Już dziś nie pamiętam tych nazwisk, ale młody człowiek szybko nasiąkał wiedzą o ich walce przeciwko rusyfikacji i niszczeniu katolicyzmu. Pamiętam niewiele szczegółów: przepiękny ogród, po którym zawsze spacerowałem, przygotowując się do egzaminów. Pamiętam także nasz pierwszy rocznik. Dwudziestu chłopaków, w tym czterech zakonników, umieszczonych w jednej wielkiej sali. Bardzo lubiłem homiletykę. Pisało się kazania jako wypracowania i czytaliśmy je każdego dnia w refektarzu podczas obiadu. Nie pamiętam już, czy było tam światło elektryczne, czy też czytaliśmy przy świecach. Nie zapomnę naszego księdza rektora abp. Stanisława Galla, który udzielił mi święceń kapłańskich w 1932 roku. Już tylko ja pozostałem z naszego rocznika. Powoli też zacierają mi się w pamięci rysy moich rocznikowych kolegów. Ostatni zmarł prawie dwadzieścia lat temu...
Pierwszą parafią, na którą został skierowany po święceniach, były podwarszawskie Babice, później kościoły w Kobyłce i Łowiczu. W 1936 roku kapłan przybył do parafii pw. św. Andrzeja w Warszawie. Kiedy porównuje dziś ówczesne kapłaństwo z obecnym, nie widzi wielkiej różnicy. – No, może większa była powaga powołań kapłańskich – przyznaje. – Jeśli już ktoś szedł do seminarium, to raczej nie rezygnował. Również bardzo odpowiedzialny był stosunek do pracy w parafii. Może też i wtedy wierni byli bardziej żarliwi w modlitwie? – zastanawia się. – Piękne było także i to, że kiedy szło się warszawską ulicą, to wszyscy kłaniali się i mówili: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Dziś to już rzadkość.
Ksiądz Wacław Karłowicz jako 19-letni gimnazjalista, 1926 r.
Długi czas wojny
Tuż przed wybuchem wojny ks. Wacław Karłowicz trafił do parafii w Rawie Mazowieckiej. Gdy nadszedł czas okupacji, rozpoczął działalność w podziemiu. Od początku aż do końca wojny posługiwał się pseudonimem „Andrzej Bobola”. Został zaprzysiężony w Związku Walki Zbrojnej, później – Armii Krajowej. W jego mieszkaniu znajdował się punkt kontaktowy dla kurierów wysyłanych przez polski rząd w Londynie. Organizował też pomoc materialną dla mieszkańców terenów będących pod okupacją sowiecką.
Wybuchło powstanie warszawskie. Został kapelanem batalionu „Gustaw-Antoni”. Gdzie tylko było to możliwe, odprawiał Msze św.: czasem w jakimś ocalałym mieszkaniu, innym razem w piwnicy czy pod gołym niebem. Udzielał ślubów, chrzcił dzieci. – Pamiętam straszne walki na Starówce. Kamienice przechodziły z rąk do rąk – opowiada, okazując emocje, ksiądz Karłowicz. – Ciągle kogoś chowano: po kilkadziesiąt osób dziennie. Jak trzeba było, pomagałem też w szpitalu frontowym u ojców paulinów na Długiej. Było tak wielu rannych, że leżeli na bruku.
Ksiądz Wacław do dziś pamięta dni, kiedy żarliwie modlił się do Pana Jezusa, aby skończył się wreszcie ten koszmar. Zapisał się też w historii powstania „za przyczyną” Pana Jezusa. W połowie sierpnia, podczas niezwykle dramatycznych walk na Starówce, wiedziony jakimś impulsem, wyniósł z katedralnej kaplicy Baryczków cudowną figurę Pana Jezusa Ukrzyżowanego i dzięki pomocy sióstr zakonnych ukrył w dominikańskim kościele św. Jacka. Figura przetrwała wojnę i po jej zakończeniu powróciła do odbudowanej katedry.
W opozycji
Po wojnie ksiądz Karłowicz szybko musiał opuścić stolicę, gdyż „Andrzej Bobola” był już poszukiwany przez Służbę Bezpieczeństwa. Komuniści chcieli szybko uzyskać informację, kim byli kurierzy AK działający między Warszawą a Londynem. Nikt na szczęście nie zadenuncjował księdza. Do Warszawy wrócił jednak dopiero po pięciu latach od zakończenia wojny. Osiadł na gocławskiej parafii swojego imiennika św. Wacława i wkrótce wystąpił o zezwolenie na budowę kościoła. Komuniści uzależnili jednak wydanie zezwolenia od przystąpienia księdza Karłowicza do ruchu „księży patriotów”. Odmówił. Wielokrotnie wzywano go na przesłuchania, próbowano zmusić do podjęcia współpracy z SB. Bez skutku. Wreszcie zamiast wymarzonego, dużego kościoła z mozaikami na ścianach i bogato zdobionymi witrażami kapłan postawił barak, który przez blisko pół wieku służył wiernym za świątynię. – Komuniści zresztą uznali go za nielegalny – opowiada ks. Karłowicz. – Nałożyli na mnie straszny podatek. Jak obliczyłem, gdyby go spłacać, to pewnie trwałoby to do dziś. Zaczął mnie nękać Urząd ds. Wyznań i Urząd Podatkowy. W końcu nie pozwolono mi nawet pełnić posługi proboszcza.
Patriota
W latach 70. ubiegłego wieku ksiądz Wacław zajął się wspólnie z grupą wiernych pragnących krzewić patriotyzm i utrwalać chlubną historię naszego kraju, (w szczególności z rodziną Melaków), upamiętnianiem wielkiej bitwy powstania listopadowego 1831 roku pod Olszynką Grochowską. W kolejne rocznice tych walk odprawiał Msze św. za dusze poległych ponad szesnastu tysięcy żołnierzy. Przystąpił również do nielegalnej grupy pod nazwą Krąg Pamięci Narodowej, której celem było propagowanie wartości patriotycznych. Doprowadziła ona również do ustawienia krzyża na warszawskiej Cytadeli, na miejscu stracenia przywódcy powstania styczniowego Romualda Traugutta i współtowarzyszy. Podczas tej cichej walki o niepodległość kraju ksiądz, jakby mimochodem, stał się również pod koniec lat 70. współtwórcą Konspiracyjnego Komitetu Katyńskiego, którego zasługą, oprócz propagowania prawdy o Katyniu, było postawienie pierwszego w Polsce w 1981 roku pomnika katyńskiego na warszawskim Cmentarzu Wojskowym na Powązkach.
Dziś za swoją działalność ksiądz Karłowicz może poszczycić się odznaczeniami państwowymi. Jest również Honorowym Obywatelem Warszawy. Od 1970 r. natomiast kapelanem honorowym Jego Świątobliwości. – Wszystko to piękne, te odznaczenia i zaszczyty – podkreśla – ale najważniejszy był zawsze dla mnie Kościół i postępowanie zgodne z Ewangelią: dbałość o parafię, a przez to o swój Naród, bo służba Ojczyźnie jest następna po służbie Bogu.