Powietrze, dinozaury i prezydent Peru
Łukasz Kaźmierczak
Fot.
Gdy wydaje ci się, że już nie dasz rady dalej iść, że nie masz sił, że pozostaje tylko siąść i umrzeć, to okazuje się, że dzięki nagłej mobilizacji potrafisz jeszcze wiele godzin wędrować i wychodzić cało z najgorszych opresji. Bo granice ludzkiej wytrzymałości tkwią w naszej psychice opowiada ksiądz Krzysztof Gardyna, jeden z najbardziej znanych i doświadczonych polskich...
Gdy wydaje ci się, że już nie dasz rady dalej iść, że nie masz sił, że pozostaje tylko siąść i umrzeć, to okazuje się, że dzięki nagłej mobilizacji potrafisz jeszcze wiele godzin wędrować i wychodzić cało z najgorszych opresji. Bo granice ludzkiej wytrzymałości tkwią w naszej psychice – opowiada ksiądz Krzysztof Gardyna, jeden z najbardziej znanych i doświadczonych polskich alpinistów.
Tatry
Moje ukochane góry. Widziałem w życiu wiele ładniejszych pasm górskich, ale żadne z nich nie zrobiło na mnie takiego wrażenia jak Tatry. Nie wiem, czym to tłumaczyć. Może jest w tym trochę patriotyzmu lokalnego, pewnie także sentyment – w końcu moje pierwsze wspinaczki zaczęły się właśnie w Tatrach.
To było jeszcze w czasach seminaryjnych, w 1984 roku. Te pierwsze lata były naprawdę szalone. Brakowało nam sprzętu, mieliśmy wszystkiego ze trzy haki, kilka radzieckich spadochroniarskich karabinków i jeden młotek na dwóch, który zresztą ktoś zrobił koledze w jakimś zakładzie z resoru. Ja nie byłem takim szczęściarzem, więc przyszło mi wbijać haki kamieniem. A że nie zawsze dobrze trafiałem, w konsekwencji miałem strasznie poharatane palce. Do tego zrobiliśmy z kolegą jakieś domorosłe ubezpieczenia i uprzęże.
I chyba tylko opiece Opatrzności Bożej możemy zawdzięczać, że udało nam się przeżyć te nasze pierwsze tatrzańskie wspinaczki. Kiedy jednak zobaczyłem pod stopami dwieście metrów powietrza, wiedziałem już, że na dobre złapałem wspinaczkowego bakcyla.
Wysokość
Potem przyszedł czas na wyższe góry. Najpierw były wyjazdy w Alpy. Tam uczyłem się wspinaczki na lodowcu. I pierwsze zaskoczenie: dość kiepsko znoszę relatywnie niską wysokość – 4 tysiące metrów, a ja już prawie „umieram”! Potem okazało się, że to jest problem 4-5 tys. metrów, a wyżej jest już lepiej. Taki próg. Do dziś jednak lepiej znoszę ataki szczytowe niż dojścia do baz. Te ostatnie okupuję najczęściej bólem głowy, nudnościami i ogólnym zniechęceniem.
Choroba górska to zresztą zmora wszystkich wspinaczy. Mnie szczególnie dała się we znaki podczas wspinaczki na meksykański wulkan Pico de Orizaba. To był efekt braku wcześniejszej aklimatyzacji i gwałtownego przeskoku z wysokości 2 tys. metrów na wysokość 5,7 tys. metrów n.p.m. A to jest 3,5 km do góry, czyli dużo. Zaczęło się od szczekania psów i gęgania gęsi. Odgłosy gospodarstwa domowego na wysokości prawie sześciu tysięcy metrów? Nieźle. Potem było jednak jeszcze ciekawiej. W pewnym momencie zobaczyłem bowiem prezydenta Peru wysiadającego z kolejki linowej. Zacząłem zastanawiać się, skąd on się tam wziął, zatrzymałem się i momentalnie zasnąłem na stojąco. Kiedy otworzyłem oczy, prezydent, kolejka, wszystko zniknęło.
Góry i Bóg
Niektórzy uważają, że jeśli chce się doświadczyć obecności Stwórcy, to najłatwiej można poczuć ją w górach. Ale ja zawsze powtarzam, że najbliższy kontakt z Panem Bogiem jest w kościele. Bo jeśli się nie odnajdzie Pana Boga w Eucharystii, to jaki jest sens szukania Go na szczytach? Góry mogą stać się drogowskazem, wskazówką, cudownym miejscem na modlitwę, natomiast same z siebie na pewno nie są czymś więcej. Najlepszym dowodem na to jest fakt, że większość ludzi wspinających się po górach stanowią ateiści.
Ale nawet ci, którzy uważają, że są niewierzący, często w sytuacjach ekstremalnych, gdy istnieje zagrożenie życia, nagle przypominają sobie o Panu Bogu. Wtedy zaczynają się modlić. Kiedy podczas wyprawy na Chan Tengri zginęło czterech naszych kolegów, na Mszy św. byli wszyscy jej uczestnicy, nawet Ukraińcy, którzy deklarowali się wcześniej jako niewierzący...
Chan Tengri
To było kilkanaście lat temu, w 1993 roku, a ja ciągle nie umiem i nie lubię wracać do tamtej wyprawy. Wtedy podczas biwaku zasypała nas mała lawinka. I choć zdołaliśmy odkopać wszystkich zasypanych, czterech osób nie udało się już uratować. Ale miałem ze sobą oleje święte, dzięki czemu mogłem udzielić ostatniego namaszczenia. Odbyła się też wówczas jakaś namiastka pogrzebu na tyle, na ile pozwalały warunki i dramatyczne okoliczności.
Trudno jednak przejść obojętnie koło takiej śmierci, wszyscy byliśmy bardzo mocno pokiereszowani psychicznie. I w takim stanie schodziliśmy z przełęczy w ekstremalnie trudnych warunkach, z niemal zerową szansą na szczęśliwe zejście. A jednak udało się. Następnego dnia mijał nas w towarzystwie dwóch Brytyjczyków Walerij Chriszczaty, najbardziej znany rosyjski himalaista, pierwszy Rosjanin, który wszedł na Mount Everest. Zamieniliśmy ze sobą parę słów. Potem dowiedzieliśmy się, że chwilę później cała trójka zginęła pod lawiną…
Podziwiam jednego z kolegów, którego wówczas uratowaliśmy i który jako jedyny z uczestników tamtej wyprawy pojechał tam jeszcze raz i wszedł w końcu na tę górę, na Chan Tengri w Tien-szanie.
Ja po powrocie do Polski miałem poważny kryzys. Byłem przekonany, że w góry już więcej nie pojadę, że mam dość, że to była ostateczna granica. W końcu jednak, za namową kolegi, po długim wahaniu dałem się wyciągnąć w Tatry. Pojechaliśmy do Morskiego Oka. Pierwsza, druga, trzecia, dziesiąta wspinaczka i wszystko wróciło. Blokada psychiczna pękła.
Gasherbrum II (8035 m n.p.m.)
To jedyny ośmiotysięcznik, na którym do tej pory byłem, ale przeżyłem tam coś, co nazywam „prezentem od Pana Boga”. Nie dość bowiem, że jestem jedynym księdzem, który wszedł tak wysoko, to jeszcze w dodatku na szczycie miałem możliwość odprawienia Mszy św. A przecież wydawało się, że to zupełnie nierealne marzenie. Bo to jest rzadkość, żeby tam na górze, w Himalajach, mieć taką cudowną pogodę, takie sprzyjające warunki. A tymczasem było słonecznie, bezwietrznie, cicho, a wokół niezwykła sceneria Karakorum. Pierwotna przyroda tak wspaniała, tak bogata, niezwykła, że cały czas się myśli: jak to wszystko Pan Bóg cudownie stworzył.
Czegoś podobnego udało mi się doświadczyć w bajecznie pięknych, niemal dziewiczych górach Ruwenzori w Ugandzie, gdzie w jednym ze schronisk znalazłem wpis: „Czyż nie ma granic dla wspaniałości Boga?”. I rzeczywiście, te góry są tak niezwykłe, że nieomal można je uznać za świat prehistoryczny. Myśmy się tam doszukiwali dinozaurów, jeden z kolegów powiedział nawet: jeśli nie spotkamy tutaj dinozaurów, to znaczy, że one naprawdę wyginęły.
Trzy korony
A ściślej mówiąc Korona, Koronka i Koroneczka Ziemi – czyli zdobycie trzech najwyższych szczytów wszystkich kontynentów. I na dokładkę korona wulkaniczna naszego globu.
Jeszcze do niedawna wierzyłem w realizację tych ambitnych planów. Dziś wiem, że będzie to niezwykle trudne – główny problem stanowią koszty wyprawy do Azji i na Antarktydę. Wejście na Mount Everest kosztuje 25 tys. dolarów, podobnie na K2 i Kangczendzongę.
Mój zegar biologiczny też tyka nieubłaganie, a wejście na trzy największe góry świata to potężne wielomiesięczne wyprawy, i to o ile uda się dotrzeć na nie – co jest mało prawdopodobne – za pierwszym razem.
Zmieniła się też perspektywa wspinaczki. Na wiele kiedyś niedostępnych szczytów prowadzą dziś wydeptane ścieżki, rozwija się wysokogórska turystyka komercyjna. Trudno jest znaleźć jakieś dziewicze szczyty, może jeszcze w indyjskich Himalajach, w Tybecie. Kończy się świat nietknięty ludzką stopą.
Ryzyko
Niewielu jest alpinistów, którym nie przytrafiło się nigdy nic w górach. Ja, dzięki Bogu, nie miałem żadnych poważniejszych wypadków. Ot, poodmrażane palce u nóg, ale na szczęście obyło się bez amputacji. Straty paznokcia nie liczę.
Wbrew obiegowej opinii wspinaczka wysokogórska nie jest bowiem nieustannym igraniem ze śmiercią. Śmiem twierdzić nawet, że ryzyko przy wspinaniu jest znacznie mniejsze niż podczas jazdy samochodem. W górach na całym świecie ginie przez rok mniej ludzi niż w ciągu jednego weekendu na polskich drogach.
Poza tym jest jeszcze taki aspekt, że jadąc w góry, człowiek nastawia się także na to, że może nie wrócić, jest bardziej wyczulony na niebezpieczeństwo, ma większą świadomość tego, że pewne sprawy trzeba poustawiać, domknąć. Ja na przykład przed każdym wyjazdem wspinaczkowym zawsze uaktualniam testament.
Słoniowy hak
Kiedyś próbowaliśmy z kolegą zrobić pierwsze zimowe przejście Pomywaczek na zachodniej ścianie Kościelca. Kolega dociągnął do stanowiska, ja doszedłem do niego, nie bardzo było jak się zamienić, więc on postanowił, że poprowadzi dalej. Stanowisko było z takiego dużego haka, wbitego do połowy. Ten hak mi się jakoś tak wybitnie nie podobał, kolega jednak mówi: „Stary, słonia by można na tym powiesić”. Ale widzę, że na górze wbił jeszcze taką malutką „fałkę”, która weszła w ścianę tylko samym dzióbkiem. Mimo to mówię mu: „Weź mnie pod nią podwieś”. On na to: „Nie, ona jest tylko po to, żeby się przepiąć i bardzo ostrożnie ją obciążać, żeby nie wypadła”. Ja jednak się uparłem. Kolega poszedł do góry i w pewnym momencie okazało się, że musi zawrócić. Kiedy doszedł do mnie, przewiesił się na ten „słoniowy” hak i po chwili ów hak wypadł. No i zostaliśmy na tej mojej malutkiej „fałce”, tzn. ja na niej wisiałem, a jego trzymałem na asekuracji. Wisieliśmy tak przez dwie godziny, on zaś próbował wbić hak, żeby można było jakoś zjechać. Zastanawiałem się wtedy, czy nie obiecać Panu Bogu, że jak wyjdziemy z tego żywi, to przestanę się wspinać. W końcu jednak pomyślałem, że co będę Panu Bogu obiecywał, skoro i tak nie dotrzymam słowa…