Ja, dziennikarz
Jolanta Hajdasz
Fot.
Jeszcze tydzień, jeszcze dzień, jeszcze chwila i chyba każdy z nas weźmie do ręki delikatny opłatek, popatrzy w oczy najbliższej sobie osoby i przytuli ją po tym, jak wyszepta jej swoje wesołych świąt. Niektórzy z nas zobaczą w tych oczach uśmiech, jeśli mijający rok przyniósł radość i szczęście, inni będą ocierać łzy, bo w takiej chwili smutek ostatnich dwunastu...
Jeszcze tydzień, jeszcze dzień, jeszcze chwila i chyba każdy z nas weźmie do ręki delikatny opłatek, popatrzy w oczy najbliższej sobie osoby i przytuli ją po tym, jak wyszepta jej swoje „wesołych świąt”. Niektórzy z nas zobaczą w tych oczach uśmiech, jeśli mijający rok przyniósł radość i szczęście, inni będą ocierać łzy, bo w takiej chwili smutek ostatnich dwunastu miesięcy przypomina się mimo woli. Czasem nawet te dwanaście miesięcy to za mało, by łzy obeschły, by głos się nie łamał i by puste miejsce przy stole wigilijnym nie było tym najważniejszym. Najważniejszym, bo przypominającym kogoś tak bardzo potrzebnego i tak bardzo nieobecnego. Znam to uczucie bardzo dobrze. Miałam 4 lata, gdy w wypadku samochodowym zginął mój Ojciec. To trochę groteskowe, ale pojechał z kolegą do lasu po choinkę, by „jego dziewczynki”, czyli ja i moja siostra, miały najpiękniejsze bożonarodzeniowe drzewko. Na ich mały samochód osobowy najechał prowadzony przez jakiegoś pijaka ciężarowy star. Siedzący obok kierowcy Tato nie miał szans. W Boże Narodzenie tęsknię za Nim najbardziej. Mimo upływu lat to puste miejsce przy stole krzyczy do mnie, że to niesprawiedliwe, że musiał wtedy zginąć, przecież byłoby mi lżej, gdyby żył, gdyby był tu z nami. Więc dlaczego?
To puste miejsce przy wigilijnym stole miałam przed oczami, gdy kilka dni temu, w 25. rocznicę stłumienia przez polskie wojsko ruchu „Solidarności”, w telewizji zobaczyłam matkę chłopaka zamordowanego przez ZOMO na ulicach Poznania. Drżącym głosem opowiadała reporterce o wybitym oku swojego Syna, o jego roztrzaskanej czaszce, ranach na brzuchu i śladach ciężkich butów na ramionach. Jej syn w chwili śmierci, w 1982 roku, miał 19 lat, nie był działaczem związkowym, nie zdążył się jeszcze wpisać w historię opozycji. Jego winą było noszenie opornika w klapie kurtki dżinsowej, opornika, takiego małego kawałeczka metalu. Ten opornik drażnił zomowców, bo oni wiedzieli co i dlaczego młodzież chce przez to pokazać, drażnił ich tak bardzo, że nie zawahali się w sześciu, w biały dzień, na ulicach miasta, kopać i bić chłopaka, po to by dać mu nauczkę. Raz, a dobrze.
Takich ofiar było więcej. Udokumentowane historie ponad 50 śmiertelnych ofiar stanu wojennego to nasza wielka narodowa hańba. Żaden z zabójców do dziś nie odpowiedział za swoją zbrodnię, nikt nikomu nie powiedział przepraszam, choć rodzinom zamordowanych nieraz znane są nazwiska tych, którzy wtedy bili i strzelali. Przez te minione 25 lat, obojętnie, kto w Polsce był u władzy, w sądzie nikt nigdy nikogo nie skazał. Matka zamordowanego 19-latka cierpliwie opowiada historię jego bezsensownej śmierci kolejnemu pokoleniu dziennikarzy.
Ja nauczyłam się żyć ze swoim smutkiem, ale nie chcę, by matka tamtego dziewiętnastolatka poszła w moje ślady. Choć pustka podobna, to jest to inny ból, bo inna była śmierć, która go spowodowała. Boże Narodzenie to czas ogromnej radości i narodzin, ale nie zapomnijmy o tych, którzy już 25 lat czekają na prawdę o śmierci swoich bliskich. Także po to, by puste miejsce przy ich wigilijnych stołach było wreszcie miejscem dla nieznajomego, a nie przypomnieniem największej tragedii ich życia.