Polityka i miłość
Krzysztof Skowroński
Chciałbym, by choć na chwilę rządzący zastanowili się nad tym, co znaczą słowa służyć i panować. Słowa te w języku potocznym są ze sobą w konflikcie. Ten, kto służy, nie panuje; ten, który panuje, nie służy. Inaczej jest w Ewangelii. Tu służenie jest oznaką panowania. Panuję, to znaczy służę drugiemu człowiekowi. Służyć to znaczy odczytywać...
Chciałbym, by choć na chwilę rządzący zastanowili się nad tym, co znaczą słowa „służyć” i „panować”. Słowa te w języku potocznym są ze sobą w konflikcie. Ten, kto służy, nie panuje; ten, który panuje, nie służy. Inaczej jest w Ewangelii. Tu służenie jest oznaką panowania. Panuję, to znaczy służę drugiemu człowiekowi. Służyć to znaczy odczytywać i wykonywać jego polecenia. Ale to służenie innemu jest niezwykłe tylko dlatego, że jest oparte na miłości. Nie dlatego mu służę, że on tak chce, tylko dlatego, że ja tak chcę, a chcę tak, bo go kocham. Miłość jest spoiwem władzy i służenia, miłość jest oznaką siły i gwarancją, że władający nie może skrzywdzić. Nie może, bo w tym układzie jest służebny. Tak postawiona relacja daje wyjście z każdej sytuacji, a właściwie nie daje możliwości, by powstała sytuacja, z której potrzebne jest wyjście.
Mam pewność, że każdy polityk przyznałby, iż takie rozumowanie jest mu bliskie, ale niestety rozmija się z politycznymi realiami, bo polityka to jest właśnie panowanie i zmuszanie do służenia. Polityk zaś jest tym, który wie lepiej i więcej, dlatego musi być zawsze pierwszy, jego życzenie zaś ma być rozkazem. To drugie rozumowanie jest prawdziwe i było prawdziwe od początku cywilizacji, a właściwie jest bezwzględnie prawdziwe w każdym systemie, który nie uwzględnia miłości jako fundamentalnej siły, na której oparty powinien być porządek społeczny. Miłość nie jest kategorią myślenia, jest uczuciem, które jeśli nie dostanie się do obróbki doktrynerom, za swój przedmiot ma coś konkretnego albo kogoś konkretnego. Dlatego świadomy tego polityk powinien wiedzieć, że służy każdemu z osobna, nie wszystkim naraz. Chrześcijanin (w tym chrześcijanin polityk) powinien mieć głębokie przeświadczenie, że każdy najdrobniejszy nawet akt wykonany bez miłości jest poza Ewangelią, to znaczy przynależy do świata, w którym rzeczy dzieją się tak, jakby nie było Wielkiego Nauczyciela. Życie miłością, niewątpliwie, jest celem drogi i jej sensem dla kogoś, kto przyjmuje prawdę Ewangelii. To dotyczy również polityków. Oczywiście polityk nie musi być chrześcijaninem, może być kim chce i realizować te cele, które przed sobą stawia. Ale jeśli już deklaruje, że jest chrześcijaninem, wtedy przynajmniej w niektórych działaniach powinno to znaleźć swój wyraz. I to nie w ustawach, a właśnie w spotkaniu z konkretnym człowiekiem. To wszystko brzmi bardzo teoretycznie, ale w końcu XXI wiek wymaga pewnej samoświadomości. A ponieważ jest wiekiem, w którym można wybierać swój pogląd na świat bez strachu przed represją, to po dokonaniu wyboru w życiu publicznym powinno się do niego przynajmniej od czasu do czasu przyznawać i to niezależnie od tego, czy na dni skupienia jedzie się do Torunia, czy do Krakowa.