W rocznicę kapitulacji Niemiec hitlerowskich i zakończenia II wojny światowej poprosiłem o wspomnienia Klemensa Sobocińskiego ps. "Śmigły" - kombatanta Armii Krajowej w stopniu porucznika, członka Światowego Związku Żołnierzy AK. W następnym numerze "Ładu Bożego" poznamy dalsze dzieje życia mojego rozmówcy. Zapis rozmowy został z konieczności skrócony.
Wielu włocławian zna Pana z tego, że jest Pan jedynym mieszkańcem Włocławka, uhonorowanym przez Papieża Jana Pawła II papieskim medalem "Benemerenti". Chciałbym, aby opowiedział Pan o swoich wojennych przeżyciach, ale najpierw poproszę o kilka informacji o sobie, o rodzinie?.
- Moi rodzice Leonard i Aleksandra poznali się i pobrali w Filadelfii, tam też, 1 marca 1920 r. przyszedłem na świat. Po powrocie do Polski rodzice kupili gospodarstwo rolne w Michałkowie (diecezja płocka, parafia Sobowo). Tu wzrastałem razem z rodzeństwem.
Dla większości ludzi młodość jest najpiękniejszym okresem życia, w którym człowiek uczestniczy w przełomowych dla siebie wydarzeniach. Jaka była Pańska młodość?
- Na mojej młodości, tak samo jak na młodości całego mojego pokolenia, piętno odcisnęła II wojna światowa. W 1939 r. wysiedlono nas z domu rodzinnego. Otrzymałem przydział do pracy przymusowej w rolnictwie u miejscowych Niemców. Dwa lata później władze niemieckie wydały naszej rodzinie nakaz pracy w gospodarstwie znajdującym się na kępie wiślanej, położonej w miejscowości Główina, w okolicy Dobrzynia n. Wisłą. Ja zaś, wraz z innymi mężczyznami, zacząłem pracować przy regulacji Wisły. Kierownikiem robót był inż. Gamski. Wkrótce okazało się, że wielu z nas jest w konspiracji; ja zostałem zaprzysiężony w Polskiej Organizacji Zbrojnej w styczniu 1941 r., a od grudnia 1942 r. do końca wojny pełniłem służbę w Armii Krajowej jako dowódca dywersji i sabotażu w Rejonie III Obwodu AK na powiat Lipno.
Na czym polegała prowadzona przez Pana i Pańskich kolegów z POZ, a później AK działalność dywersyjna na szkodę Niemców?
- Hitlerowcy transportowali Wisłą sprzęt wojskowy i nie tylko. Moim zadaniem było m.in. utrudnianie tego transportu. Pod osłoną nocy przestawiałem znaki wytyczające szlak wodny, wskutek czego łodzie wpadały na mieliznę, a ich załogi wzywać musiały pomoc. Z czasem policja wodna, pływająca dotąd na łodziach motorowych, zaczęła używać do obserwacji rzeki małych łodzi, z wiosłami lub żaglowych. Bywało i tak, że Niemcy za dnia płynęli w górę rzeki łodzią motorową, a nocą przypływali cicho, wykorzystując jedynie prąd wody. Przygotowany na to ukrywałem się w zaroślach i kiedy miałem pewność, że nie ma niebezpieczeństwa, przystępowałem do pracy. By zmylić Niemców, zadania sabotażowe wykonywane były w różnych miejscach rejonu. W ich wyniku transporty hitlerowskie opóźniały się o dobrych parę dni.
Wiem, że na kępie Główina istniały kryjówki dla potrzebujących schronienia żołnierzy Armii Krajowej. Czy był Pan zaangażowany w tę sprawę?
- Kępa o powierzchni około 50 ha porośnięta była gęsto wikliną, a od strony południowej wieńczyła ją wysoka skarpa. Idealne warunki do budowy kryjówek. Brałem udział w budowie dwóch, wraz z Władysławem Skrzypińskim ps. "Czesław", Stanisławem Dropiewskim (pseudonimu nie pamiętam) i Stanisławem Gamskim ps. "Bem", który był specjalistą w zakresie inżynierii wodnej. Wejście do skrytek od strony skarpy było przez wodę, niewidoczne w gęstej roślinności. Buty gumowe i konieczny sprzęt zapewniał mój ojciec Leonard Sobociński ps. "Ryś", zatrudniony przez Niemców na kępie jako stróż nocny. Oddawał naszej sprawie nieocenione przysługi: informował mnie o wszystkim, co zauważył, a ja te informacje przekazywałem wyżej. Nie wiedział o istnieniu kryjówek, jedynie domyślał się, że istnieją, mama zresztą też. Jednak rozmawialiśmy o tym dopiero po wojnie.
Ile osób korzystało z kryjówek?
- Było na nie wielkie zapotrzebowanie. Ukrywał się w nich niejeden raz komendant Rejonu III Obwodu AK na powiat lipnowski ppłk Józef Sadowski i wielu innych żołnierzy oraz osoby związane z Armią Krajową. W kryjówce mieliśmy radio i maszynę do pisania. Przez całą wojnę ani razu nie było tzw. wsypy, choć w 1943 r. na kępie dwukrotnie - zimą i latem - pojawili się gestapowcy. Przesłuchali mnie i dokonali rewizji, po czym przeprowadzili przeszukanie kępy. Nie osiągnęli zamierzonego celu. Za pierwszej ich bytności na kępie ukrywało się pięciu akowców. Po dwóch dniach przewiozłem ich przez Wisłę w inne, chwilowo bezpieczniejsze, miejsce. Latem w obławie uczestniczyło około 50 Niemców. Niczego nie wskórali.
Ze schronienia na kępie skorzystał m.in. Aleksander Fryczke, ps. "Orzeł". Był on urzędnikiem w tartaku w Dobrzyniu n. Wisłą. W kwietniu 1942 r. przyjechali po niego gestapowcy. Fryczke zorientował się w sytuacji i przekonał Niemców, by zezwolili mu iść do mieszkania po marynarkę. Towarzyszył mu jeden z hitlerowców. Po wejściu do mieszkania i przejściu z kuchni do pokoju Fryczke uciekł oknem. Udało mu się, mimo że Niemiec otworzył ogień. Po ucieczce "Orzeł" doznał wstrząsu psychicznego i musiała mu być udzielona pomoc lekarska. Wracał do zdrowia ukryty na kępie. Później przewiozłem go w inne miejsce, otrzymał papiery na nazwisko Zygmunt Skalski i dalej pracował w konspiracji... (cdn.)
Rozmowę przeprowadził