Niemal równo sześćdziesiąt lat temu, w sierpniu 1944 roku, w odstępie zaledwie czterech dni hitlerowscy oprawcy zamordowali w cyniczny sposób dwóch zupełnie niewinnych karmelitańskich zakonników z podkrakowskiego klasztoru w Czernej.
Dziś wiemy, że jedynym powodem śmierci bł. Alfonsa Mazurka i sługi Bożego Franciszka Powiertowskiego było to, że obaj nosili zakonne habity. Widać w oczach tych, którzy ich zamordowali, była to najcięższa ze zbrodni.
Jak wielka musiała być zatem nienawiść owych hitlerowców do Kościoła katolickiego i do chrześcijaństwa, że odważyli się dokonać tak bestialskich czynów, nie odczuwając przy tym najmniejszych wyrzutów sumienia?
Taka sytuacja mogła zaistnieć jedynie w przypadku zbrodniczych, ateistycznych ideologii totalitarnych. Tylko bowiem w komunizmie, jak i faszyzmie zwykły człowiek, indoktrynowany przez państwową propagandę i odsunięty od praw Boskich, mógł zostać sprowadzony do roli bezwolnego narzędzia, potulnie wcielającego w czyn obłędne dogmaty owych nieludzkich systemów.
Śmierć po raz pierwszy
Kiedy w marcu 1944 roku 27-letni Jerzy Powiertowski składał prośbę o przyjęcie do Zakonu Karmelitów Bosych, nie wiedział jeszcze, że ma przed sobą zaledwie kilka miesięcy życia.
Wkrótce potem przywdział habit Karmelu i stał się br. Franciszkiem od św. Józefa.
Choć przebywał w Czernej bardzo krótko, zdążył pokazać wyjątkowe przymioty ducha i umysłu.
Wstępując do zakonu, napisał w formularzu, że czyni tak "z posłuszeństwa swemu powołaniu".
Potwierdzają to jego wychowawcy i współbracia z tamtego okresu, którzy we wspomnieniach o Franciszku podkreślają, że cechowała go nadzwyczajna wierność życiu zakonnemu, radosne przeżywanie życia karmelitańskiego i konsekwencja w oddawaniu Bogu każdej chwili swego życia.
O tym, jak bardzo poważnie podchodził Franciszek do swojego powołania, najlepiej świadczą słowa, które zanotował w swoim "Dzienniczku Myśli i Uczuć" pod datą 31 lipca 1944 roku: "Przed jakimś półtora miesiącem uczułem pragnienie coraz większego zjednoczenia z Bogiem, ulegając jednak częstemu rozproszeniu, prosiłem Stwórcę o pomoc. I oto wydawać mi się poczęło, że widzę jakby siebie drugiego jako człowieka; może to nie byłem ja, raczej ideał, do którego jakbym miał dążyć. Zacząłem obserwować ten ideał w duchu i starałem się wzbudzać w sobie te wszystkie jego uczucia święte, do których sam, tak mi się wydawało, nie byłem zdolny. Przez naśladowanie to zacząłem powoli się zmieniać; były chwile, że byłem pełen miłosnej ku Bogu radości..."
Patrząc na wiecznie radosne, uśmiechnięte oblicze Franciszka, zdawać się mogło, że cały świat wokół przepełniony jest dobrem. Ale było to tylko złudzenie. Tuż za murami czernieńskiego klasztoru toczyła się przecież najokrutniejsza wojna w historii ludzkości.
W końcu jednak zewnętrzny świat upomniał się o młodego nowicjusza. Gdy w sierpniu 1944 roku w Warszawie wybuchło powstanie, Franciszek z niepokojem nasłuchiwał wieści ze stolicy, gdzie została cała jego rodzina - rodzice i dwójka rodzeństwa. Martwił się o ich los, a zwłaszcza o to, by w razie najgorszego nikt nie pozostał bez łaski uświęcającej.
Odtąd spędzał czas na nocnych czuwaniach, żarliwie modląc się do Boga, by przyjął jego życie w zamian za ocalenie najbliższych.
24 sierpnia 1944 roku podczas spaceru w okolicach klasztoru grupa ubranych w habity zakonników została zatrzymana przez niemiecki patrol, uczestniczący w obławie na partyzantów, hitlerowcy pozwolili jednak braciom na powrót do Karmelu.
Chwilę później rozległy się strzały.
"Gdyśmy już uszli nieco drogi skrajem lasu, zaczęto do nas strzelać. Nieco jeszcze wcześniej brat Franciszek małym dzwoneczkiem dał nam znak na przypomnienie sobie Bożej obecności. Bodaj pierwszym strzałem został raniony brat Franciszek. O ile pamiętam, ze słowem "Jezu" upadł na ziemię, wydając ciche jęki bólu. Wszyscy obecni z nas położyli się na ziemię pośród rosnących tam paproci. Strzały wciąż jeszcze dolatywały do nas. Pośród tych strzałów brat Franciszek otrzymał (ode mnie) rozgrzeszenie i po kilkunastu minutach zakończył życie" - tak wspominał ostatnie chwile życia Franciszka ojciec Rudolf Warzecha - jego karmelitański opiekun i wychowawca.
Modlitwy Franciszka zostały jednak wysłuchane - jego rodzina wyszła cało z wojennej pożogi. Zginął tylko on, który miał największe szanse, by przeżyć w bezpiecznie położonym cichym klasztorze.
Postępowanie procesowe zmierzające do beatyfikacji brata Franciszka Powiertowskiego zainaugurowane zostało 17 września 2003 roku.
Śmierć po raz drugi
Ojciec Alfons Maria od Ducha Świętego Józef Mazurek był postacią niezwykłą w historii zakonu karmelitańskiego w Polsce.
W 1903 roku wstąpił do Małego Seminarium Karmelitów Bosych w Wadowicach, pięć lat później w podkrakowskiej Czernej otrzymał habit karmelitański, a w 1916 roku święcenia kapłańskie w wiedeńskiej katedrze św. Stefana.
Od 1920 roku przez 10 lat był dyrektorem i nauczycielem Małego Seminarium w Wadowicach. Podopieczni zapamiętali go jako wspaniałego wychowawcę i przyjaciela, który wywarł przemożny wpływ na ich późniejsze życie (nieprzypadkowo aż 50 jego wychowanków przywdziało później karmelitańskie habity).
Kiedy czyta się zapiski ojca Alfonsa, od razu rzuca się w oczy podobieństwo do przemyśleń młodziutkiego Franciszka. Obaj niezwykle poważnie traktowali swoje powołanie zakonne, obaj skrupulatnie przestrzegali karmelitańskiej reguły.
"Codziennie przez rachunek sumienia dziękować Bogu za łaskę powołania, a również na znak wdzięczności odnawiać rano i wieczór z twarzą na ziemi moją profesję" - zanotował w 1912 roku swoje postanowienie.
W 1930 roku kapituła prowincjonalna wybrała go przeorem w Czernej. Traktował ten klasztor jak dom rodzinny, jemu też poświęcił wszystkie swoje zdolności, m.in. urządził tarasowe ogrody warzywne, a na rzeczce zbudował zaporę z małą elektrownią, która dostarczała wody i prądu elektrycznego dla klasztoru.
Jednocześnie znajdował czas na comiesięczne konferencje dla członków bractwa szkaplerzowego, spowiadanie krakowskich karmelitanek bosych oraz na głoszenie rekolekcji dla Trzeciego Zakonu Karmelitańskiego, któremu w 1937 roku opracował i wydał statut.
Po wybuchu II wojny światowej Czerna znalazła się w granicach Generalnego Gubernatorstwa, co zaowocowało przejęciem majątku ziemskiego klasztoru przez przymusowy niemiecki zarząd.
W sierpniu 1944 roku w odstępie zaledwie kilku dni na klasztor spadły dwa okrutne ciosy.
Najpierw nadeszła wieść o śmierci brata Franciszka, jednego z trzech nowicjuszy, których obleczono po czteroletniej przerwie wojennej. Ojciec Alfons jako przełożony i ojciec zgromadzenia odprowadzał swego najmłodszego syna na cmentarz. Cztery dni później i jego dosięgła zbrodnicza ręka hitlerowskich oprawców…
28 sierpnia do Czernej przyjechał oddział Niemców, którzy po krótkiej rewizji zabrali zakonników do kopania okopów. Na czele kolumny zakonników szedł ojciec Alfons, trzymając w ręku różaniec i modląc się. Widok ten rozwścieczył hitlerowców, którzy odłączyli przeora od współbraci i wywieźli na pola w okolice podkrakowskich Krzeszowic.
Wkrótce oprawcy wypchnęli ojca Alfonsa z samochodu, krzycząc na niego i popychając, on jednak dalej odmawiał Różaniec. Wtedy zaczęli do niego strzelać. To jednak było dla nich za mało, kiedy upadł, kopali go bestialsko i wsypywali mu ziemię do ust. Tego samego dnia okrutnie skatowany ojciec Alfons zmarł. W jego zaciśniętej martwej dłoni znaleziono różaniec…
13 czerwca 1999 roku w Warszawie Ojciec Święty Jan Paweł II beatyfikował 108. polskich męczenników z okresu II wojny światowej. W gronie tym znalazł się także ojciec Alfons Maria od Ducha Świętego.
W taki oto sposób niemal jednocześnie zginęło dwóch karmelitańskich braci. Przełożony i najmłodszy członek klasztornej wspólnoty. Ojciec i syn. Dwie śmierci podobne do siebie jak krople wody. Dwaj męczennicy, którzy dołączyli do długiej listy tych wszystkich, którzy przelali krew za swoją wiarę. Uczynili to w typowo karmelitański sposób: w ciszy, pokorze i wielkim spokoju ducha.
W tekście korzystałem z materiałów krakowskiej prowincji karmelitów bosych.