Żabno to wieś położona 40 km od Poznania. Mieszkają tu państwo Honorata i Stanisław Kucharczykowie. W ciągu osiemnastu lat małżeństwa dorobili się sześciorga dzieci. Trzy lata temu stali się również rodziną zastępczą. Przez ich dom przewinęło się już piętnaścioro podopiecznych. Gdy jadę na spotkanie z nimi, trochę obawiam się, co zastanę. W obiegowej opinii rodzina wielodzietna kojarzy się z kłopotami, zmęczeniem i biedą. Tymczasem na miejscu widzę piękne gospodarstwo, ładny dom, radośnie szczekającego psa, a na powitanie wychodzi zadbana gospodyni - dziewczyna o chabrowych oczach, z wyglądu nie więcej niż trzydziestoletnia, z modną czuprynką i w dżinsach podkreślających idealną figurę.
Siadamy w przestronnej, jasnej kuchni. Mąż Honoraty parzy herbatę. Po kolei zaczynają się schodzić zaciekawione moim przybyciem dzieci: najstarszy, siedemnastoletni Tomek, piętnastoletnia Ewa, czternastoletnia Marta, ośmioletnia Ania, siedmioletnia Basia i czteroletnia Marysia. Tomek i Basia mają właśnie urodziny. Na solenizantów czeka świeżo upieczony smakowity tort. W łóżeczku pod ścianą śpi trzymiesięczny Boguś. Zjawił się u nich, gdy miał zaledwie 9 dni. Obecnie oczekuje na adopcję. Do tego czasu rodzina Kucharczyków stała się dla niego krótkoterminową rodziną zastępczą. Procedura zrzeczenia się praw do dziecka trwa minimum 6 tygodni. W tym czasie biologiczni rodzice mogą kontaktować się z dzieckiem i jeszcze zmienić zdanie. Na 15 dzieci, jakie kolejno trafiały do państwa Kucharczyków, tylko matka pierwszego przyjechała je odwiedzić. - Wcale tego nie potępiam. Jeżeli ktoś nie potrafi lub nie może zająć się dzieckiem, dobrze, że nie zamyka mu drogi do innej rodziny, dla której będzie wielkim darem. Taka decyzja jest zawsze dramatyczna - mówi Honorata.
Żwirownia, kawa i miłość
W maju państwo Kucharczykowie będą obchodzić 18. rocznicę ślubu. Spotkali się przypadkowo. Honorata jest poznanianką. W 1985 roku, gdy studiowała na Papieskim Wydziale Teologicznym, rodzice nagle postanowili przenieść się na wieś. Zamienili mieszkanie w Poznaniu na dwuhektarowe gospodarstwo w pobliskim Sulejewie. Postanowili postawić świniarnię. Potrzebowali żwiru. Stanisław miał wtedy w Żabnie żwirownię. Którejś niedzieli, w listopadzie zaprosili go na kawę. Wtedy zobaczył Honoratę po raz pierwszy. - Z pierwszego spotkania nie zapamiętałam prawie nic, tylko jego pełne dobroci oczy - mówi Honorata. - Ja zapamiętałem piękne długie włosy, które mnie urzekły - dodaje Stanisław. Na wspomnienie tamtego dnia wesoło i czule jednocześnie, uśmiechają się do siebie. Potem były kolejne spotkania. Stanisław szybko zorientował się, że Honorata to kobieta jego życia. Po pół roku wzięli ślub. Nie przypuszczali, że los okaże się łaskawy i będą mieli warunki, by stworzyć taką liczną rodzinę.
Polaków nocne rozmowy
Gospodarują na 25 hektarach ziemi. Nie kalkulują drobiazgowo, co się opłaca, a co nie, tylko uprawiają wszystko: ziemniaki, zboże, kukurydzę, hodują świnie, krowy, kozy. Mają blisko 100 kur. - Nie wiem, jak to Pan Bóg robi, ale sobie radzimy i niczego nam nie brakuje - mówi Honorata. Ich dzień zaczyna się przed szóstą rano. Pierwszy wstaje Stanisław. Doi krowy, karmi zwierzęta. Honorata wstaje przed siódmą, rozlewa do naczyń mleko, pakuje jajka i sery, po które zaraz potem przyjeżdża odbiorca. Robi śniadanie. Potem rozwozi dzieci autem do szkoły i przedszkola. W tym czasie Bogusiem zajmuje się Stanisław. Do obiadu, który zwykle jest ok. godziny 16, udaje się im usiąść w siódemkę. Brakuje tylko Tomka, który uczy się w liceum w Poznaniu i wraca później. Mimo licznych obowiązków cała rodzina stara się spędzać ze sobą maksymalnie dużo czasu. Najlepiej rozmawia się im, gdy już pora spać. Wtedy najłatwiej przychodzą zwierzenia, pojawiają się pytania, chce im się wymieniać poglądy.
Dzieci to ich środowisko naturalne
- Gdy przed trzema laty przeczytałam w "Przewodniku Katolickim" artykuł o Chrześcijańskim Ośrodku Adopcyjno-Mediacyjnym "Pro Familia", po raz pierwszy dowiedziałam się o takiej formie opieki jak rodzina zastępcza. Wcześniej myślałam, że dzieci niechciane lub sieroty trafiają po prostu do domu dziecka. Nie przypuszczałam, że można im tego oszczędzić przez zorganizowanie pobytu w rodzinach takich jak nasza - mówi Honorata. Dzieci to dla państwa Kucharczyków "środowisko naturalne". Zgłosili się więc do ośrodka. Przez dwa miesiące, dwa razy w tygodniu jeździli na szkolenie. Krótko po jego zakończeniu dostali nagle telefon, że jest chłopczyk, który potrzebuje opieki. Gdy przyjechał kilkudniowy Franuś, dzieci przyjęły go jak braciszka. Wszyscy domownicy opiekują się przyjętymi dziećmi. Nikt nie stoi z boku. Boguś czuje się tu bezpiecznie i wszystkich dokładnie poznał. - Gdy pochylam się nad jego łóżeczkiem, już wie, że na pewno zaraz wezmę go na ręce. Gdy tak się nie stanie, zaczyna się tego domagać. Nianią numer jeden jest jednak córka Ania. Chyba najbardziej z naszych wszystkich dzieci lubi się kimś opiekować - mówi Stanisław. Ania, jakby na potwierdzenie tych słów z wesołą miną odważnie podchodzi do Bogusia, który się właśnie obudził. Pochyla się i na poduszkę opada jej długi czarny warkocz. Sprawnie bierze chłopczyka na ręce. Ten ciekawie rozgląda się po kuchni widać, że mu to odpowiada i świetnie się rozumieją.
I tak się trudno rozstać
Pierwszy raz obce dzieci przyjęli pod swój dach w 1997 roku. W ramach współpracy międzyparafialnej przyjechało do nich dwóch chłopców z rodzin, które ucierpiały wskutek powodzi. Jednemu z nich tak się tu spodobało, że przyjechał jeszcze następnego roku na wakacje. - Gdy mieliśmy zostać rodziną zastępczą, najbardziej bałam się chwil, w których będę musiała rozstawać się z przyjętymi dziećmi. Bardzo szybko się przywiązuję. Okazało się jednak, że nie było to aż takie straszne. Dotarło do nas, że przede wszystkim mamy pomóc dzieciom, a nie się w nich zakochać. Mamy kontakt z wieloma rodzinami, do których trafili nasi podopieczni. Jesteśmy o nich spokojni, bo mają tam dobrze - mówi Honorata. - Co zaskakujące, dzieci te bardzo się upodabniają do nowych rodziców. To tak niewiarygodne. Podejrzewamy nawet, że w ośrodku adopcyjnym tych rodziców się tak specjalnie dobiera - śmieje się Stanisław.
Tego nie można robić dla pieniędzy
Gdy u Kucharczyków zaczęły się pojawiać małe dzieci, reakcje sąsiadów były różne. Wielu się dziwiło, że choć nie widzieli Grażyny w ciąży, nagle cała rodzina pojawiała się na niedzielnej Mszy św. z niemowlakiem w wózku. Mało kto jednak odważył się pytać wprost. Pocztą pantoflową zaczęły do nich docierać legendy o pieniądzach, jakie dostają za każde przyjęte dziecko. Prawda jest taka, że za miesiąc pobytu dziecka otrzymują 1134 zł. Pieniądze te wydają głównie na odżywki, mleko w proszku i pieluchy. - Tego nie można robić dla pieniędzy. Dziecko potrzebuje prawdziwych uczuć, a te są za darmo - twierdzą zgodnie. Rozmowę przerywa kwilenie Bogusia. Najwyraźniej trochę zgłodniał. Honorata szybko przygotowuje butelkę Humany i sadza dziecko na kolanach. Po chwili słychać miarowe mlaskanie. - Boguś ma jedną nóżkę niesprawną. Siedem rodzin, którym go proponowano, odmówiło. Dopiero ósma zechciała stworzyć mu dom - mówi Honorata, czule tuląc malucha. Biologiczna matka Bogusia zrzekła się już do niego praw. Gdy ten artykuł się ukarze, chłopiec będzie już prawdopodobnie ze swoimi nowymi rodzicami. Gdy odejdzie, cała rodzina Kucharczyków będzie czekać na następne dziecko.
Łóżeczko będzie czekać
Bycie rodziną zastępczą jest dla nich wyzwaniem. Od stycznia zmieniły się przepisy dotyczące rodzin zastępczych. Jest rejonizacja. Prawdopodobnie będą musieli zakończyć współpracę z poznańską "Pro Familią", bo podlegają pod Powiatowe Centrum Pomocy Rodzinie w Śremie. Czy będzie ono szukało rodzin zastępczych? Oby nie było takiej potrzeby, ale trochę smutno będzie w domu z pustym łóżeczkiem pod ścianą.