- Wyjechałam, by spełnić swoje marzenie - czyli pracować na misjach. Starałam się o to przez wiele lat, pisałam do wielu ośrodków misyjnych, ale stale odrzucano moją prośbę. Główną przeszkodą dla mojego wyjazdu był fakt, że byłam osobą świecką i w dodatku niezamężną. Będąc w Anglii, poznałam ojca Robinsona ze Zgromadzenia Białych Ojców, dzięki któremu moje marzenie nabrało realnego kształtu - wyjechałam do Fort-Portalu w Afryce. W drodze na misje, gdzie, jak się okazało, miałam pracować w leprozorium, pogłębiałam swoją wiedzę na temat trądu. Do Buluby, gdzie misje prowadziły siostry franciszkanki, trafiłam trochę później, jednak zabawiłam tam ponad czterdzieści lat.
Nie bała się Pani pracy z trędowatymi?
- Nie, w ogóle nie odczuwałam strachu ani z powodu miejsca swojej pracy, ani z powodu chorych, którymi miałam się opiekować.
Jednak warunki pracy, jakie zastała Pani na miejscu, były bardzo trudne, prymitywne.
- Fakt, początki nie były łatwe. Nie było szpitala, ani tym bardziej z prawdziwego zdarzenia sali operacyjnej, nie było także bardzo potrzebnego laboratorium oraz wielu innych koniecznych rzeczy. Początkowo też do dyspozycji mieliśmy tylko jeden lek, który podawało się w zastrzykach. Jako że był bardzo oleisty, choremu sprawiał ból. Poza tym posiadał bardzo charakterystyczny, nieprzyjemny zapach, który po jakimś czasie towarzyszył nam dosłownie wszędzie. Jednak to nie zniechęcało mnie, wręcz przeciwnie, dodawało większego zapału do pracy. Tym bardziej, że coraz więcej chorych osiedlało się wokół naszej misji. To z kolei dopingowało nas do jak najszybszego wybudowania szpitala.
Na miejscu okazało się, że będzie Pani leczyć nie tylko trąd. Czy była Pani na to przygotowana?
- Prawdę powiedziawszy, nie. W naszej misji panowała także choroba oczu zwana jaglicą, która przy braku odpowiedniego leczenia prowadzi do ślepoty. Ona też zmusiła mnie do wykonywania moich pierwszych w życiu operacji. Później wykonywałam liczne amputacje i innego typu operacje. Tak więc, stale dokształcałam się i poszerzałam swoją medyczną wiedzę, by móc jak najlepiej służyć chorym.
Pracowała Pani w dwóch ośrodkach, które dzieliła odległość około pięćdziesięciu kilometrów. Jakim środkiem lokomocji pokonywała Pani tę drogę?
- W drugim roku mojego pobytu w Bulubie kupiłam sobie angielski motocykl, który sprawił, że byłam "transportowo" niezależna. Dzięki niemu mogłam nie tylko dojechać do drugiego ośrodka, ale także do tych chorych, którzy nie byli w stanie dotrzeć do naszej misji. Jeździłam do bardzo oddalonych miejscowości, nawet powyżej stu kilometrów, ale mogę się dziś żartobliwie pochwalić, że nie miałam nigdy wypadku.
Po raz ostatni odwiedziła Pani Bulubę w 1994 roku. Kto teraz kontynuuje tam Pani dzieło?
- Mój młodszy kolega, rodowity Ugandyjczyk, który przez wiele lat współpracował ze mną. Jest to wspaniały, inteligentny człowiek oraz doskonale wykształcony lekarz. Z biegiem lat udało nam się doprowadzić do takiego stanu, że na tym terenie nie ma już bardzo ciężkich przypadków trądu. Zmieniły się też na szczęście warunki pracy. Niezmiennie tylko panuje tam głód. Właśnie otrzymałam list z Buluby, w którym dzielą się ze mną radosną wiadomością, że wreszcie po trzech latach głodu dzięki obfitym deszczom mogą się najeść do syta.
W Afryce nazywano Panią po prostu Dokta, a władze Ugandy przyznały Pani honorowe obywatelstwo tego kraju. Jak wiele trudu i pracy kosztowało zdobycie tak wielkiego zaufania ze strony "czarnych ludzi"?
- Nazwa Dokta wynika z faktu, że Afrykańczycy wszystkie słowa kończą samogłoską. Jeśli chodzi o honorowe obywatelstwo Ugandy, to informacja ta, która krąży już od wielu lat, nie jest do końca prawdziwą, bowiem od władz Ugandy otrzymałam tzw. prawo pobytu w tym kraju do końca życia. Trud i zaufanie stale towarzyszą naszej pracy. Chory widzi i czuje, jeśli lekarz z troską i oddaniem opiekuje się nim. To zawsze procentuje.
Ale nie zawsze panowała między Panią a chorymi taka idealna atmosfera.
- Owszem. Niestety, zdarzało się, że chorzy zamiast leki zażywać, sprzedawali je. Handel lekami zakończył się w momencie wprowadzenia na rynek leków nowej generacji, poza tym wśród chorych wzrastała świadomość konieczności leczenia się.
Była Pani jedyną świecką białą kobietą i Polką na tym skrawku Czarnego Kontynentu. Czy to nie wywoływało poczucia samotności?
- Nie czułam się samotna. Człowiek, który jest sam, nie jest wcale samotny, myślę, że samotnym bywa się częściej, będąc wśród tłumu ludzi. W buszu miałam wielu przyjaciół, nie tylko wśród ludzi, ale także wśród zwierząt. Afrykańczycy mają w sobie wiele pokładów pogody ducha. Zawsze, nawet w najtrudniejszej sytuacji potrafią znaleźć jakiś powód do radości. W takiej atmosferze trudno się czuć samotnym.
Przez wiele lat obecności w Afryce była Pani świadkiem wielu wojen i masakr plemiennych. Nie odczuwała Pani strachu?
- Strachu nie, może czasem lęk. Jednak nie był na tyle silny, skoro drzwi mojego domu nigdy nie były zamknięte na klucz.
Prócz chorych zawsze bardzo bliskie Pani sercu były także góry. Jako jedna z pierwszych kobiet, a Polek na pewno, zdobyła Pani bardzo trudny szczyt Gór Księżycowych - Vittorio Emmanuele.
- Zgadza się. Góry zawsze mnie fascynowały, a jeszcze bardziej widoki, jakie się z nich roztaczają. Szczyt Vittorio Emmanuele znajduje się na prawie pięciu tysiącach metrów. Zdobywałam go razem ze swoją koleżanką Ireną Berezowską. Droga na szczyt była bardzo trudna, bowiem trzeba było pokonać wiele bagnistych terenów oraz rwących z niesłychaną siłą potoków. Trudy pokonania przede wszystkim własnej słabości wynagrodził nam widok ze szczytu, który można określić tylko jednym słowem - cudny. Na Kilimandżaro niestety nigdy nie weszłam, bo zawsze brakowało mi czasu. Na szczęście nie brakowało mi go na częste podziwianie jego piękna.
Czy nie tęskni Pani za tymi pięknymi afrykańskimi widokami?
- Nie. Afrykę mam cały czas w sercu.
Wiele razy w swoim życiu spotkała Pani Matkę Teresę. W dniu Jej beatyfikacji z rąk księdza Arcybiskupa Stanisława Gądeckiego otrzymała Pani najwyższe papieskie odznaczenie - Order Świętego Sylwestra Papieża.
Rzeczywiście, miałam szczęście osobiście poznać Matkę Teresę, od której biła skromność, wyjątkowość i świętość. W swoim życiu miałam możliwość bycia w wielu zgromadzeniach zakonnych, jednak to, co zobaczyłam u sióstr misjonarek Miłości, było dla mnie niezwykle budujące i uderzające. Siostry, tak jak i ich założycielka, dosłownie żyją dla oraz wśród najuboższych z ubogich. Trudno wyrazić wzruszenie, jakie towarzyszyło mi w dniu beatyfikacji Matki Ubogich. Bardzo się cieszę z tego wielkiego wyróżnienia, jakie spotkało mnie właśnie w tym dniu. Jednak mam poczucie, o czym wspomniałam Ojcu Świętemu, że nie mnie należą się odznaczenia. Sama niczego bym nie osiągnęła, pomagało mi zawsze wielu wspaniałych ludzi: lekarzy, pielęgniarek, rehabilitantów, którzy całym sercem byli i są oddani swojej pracy, więc trudno mi zrozumieć, dlaczego właśnie ja jestem wyróżniana?!
Bardzo serdecznie dziękuję za rozmowę
Wanda Maria Błeńska urodziła się 30 października 1911 roku w Poznaniu. Ukończyła gimnazjum w Toruniu, następnie w latach 1928-34 studiowała na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Poznańskiego. Podczas studiów brała czynny udział w pracach Związku Akademickich Kół Misyjnych w Polsce oraz uczestniczyła w ogólnopolskich i światowych kongresach misyjnych. Była redaktorem "Annales Missiologicae". W latach 1948-49 studiowała medycynę tropikalną w Liverpoolu, a następnie wyjechała do Ugandy. Przez czterdzieści trzy lata pracowała wśród trędowatych w Ngandze i Bulubie, gdzie rozwinęła Centrum Leczenia Trądu. W 1993 roku przekazała szpital miejscowym lekarzom i powróciła do Polski. Mieszkańcy Ugandy docenili jej dzieło i nazwali Centrum Szkoleniowe jej imieniem. Doktor Wanda Błeńska nadal aktywnie działa na rzecz misji. Otrzymała wiele odznaczeń państwowych, m.in. Order Orła Białego. Papieskie odznaczenia otrzymała z rąk Jana XXIII, Pawła VI oraz Jana Pawła II. W Roku Jubileuszowym polskie dzieci przyznały Wandzie Błeńskiej Order Uśmiechu. Akademia Medyczna w Poznaniu odznaczyła ją tytułem honoris causa.