Zakochani są wśród nas
Michał Gryczyński
Fot.
Na ekranie telewizora oglądam właśnie niezwykle radosne pląsy po parafowaniu traktatu akcesyjnego. Kamery rejestrują piknikowy nastrój, ale u nas jakoś nie wyczuwa się ani krzty entuzjazmu. I bądź tu mądry. Czy jest się czym cieszyć? Nic na to nie poradzę, że im bardziej politycy zapewniają nas, że i owszem, tym bardziej odnosi się wrażenie, że niekoniecznie.
"Drzwi zostały otwarte",...
Na ekranie telewizora oglądam właśnie niezwykle radosne pląsy po parafowaniu traktatu akcesyjnego. Kamery rejestrują piknikowy nastrój, ale u nas jakoś nie wyczuwa się ani krzty entuzjazmu. I bądź tu mądry. Czy jest się czym cieszyć? Nic na to nie poradzę, że im bardziej politycy zapewniają nas, że i owszem, tym bardziej odnosi się wrażenie, że niekoniecznie.
"Drzwi zostały otwarte", "szczególny dzień dla Polski i Europy", "historyczna chwila", "sukces naszych negocjatorów", "osiągnęliśmy wreszcie to, na co czekaliśmy" - te i inne puste hasła przelewają się ze szklanego ekranu, ale niewiele z nich wynika. Tak samo, jak z owej agitacji, w której slogany zastępują konkretne informacje. Nie wiem jak Wy, zacni utracjusze, ale ja chwilami czuję się jak chłop za Bieruta, którego namawiają do kolektywizacji. Za to niebawem możemy spodziewać się ofensywy agitatorów, bo szamani od marketingu politycznego wiedzą, iż każdy szczyt kampanijny przypada na sześć tygodni przed głosowaniem. Czy wtedy wreszcie ktoś przemówi po ludzku?
O, teraz przed kamerami pojawia się Miller z Kwaśniewskim, którzy jednym głosem zapewniają, że stosunki między nimi są tak dobre, jak nigdy. Ale im bardziej żarliwie zapewniają, tym mniej im dowierzam. A potem znowu połączenie z polskimi Atenami, małą wioską, gdzie trwa dość drętwa feta, bo Ateńczycy z Suwalszczyzny to raczej euroentuzjaści z łapanki. I znowu politycy: wyrażają przekonanie, że Polacy opowiedzą się za integracją, ale na przekonanych, doprawdy, nie wyglądają. Co pewien czas pobrzmiewa niepokój o frekwencję i wynik referendum. Wreszcie namawiają nas, abyśmy oddzielili to, co myślimy o bieżącej polityce rządu, od decyzji, którą mamy podjąć. Najzabawniejsze, że o takie zdystansowanie się do polityki rządu apeluje również... premier; czyżby Miller, znany z zamiłowania do dowcipkowania, znowu stroił sobie żarty? A na dodatek jeszcze cytuje Frasyniuka, który głosi, że... kocha Unię Europejską; nieszczęsny lider Unii Wolności chyba już nie za bardzo wie, co mówi. Ale oto i Miller dopowiada, że on także pragnie zadeklarować taką miłość. I masz ci los: to epidemia, czy tylko wiosenna eksplozja zakochanych? Oby się tylko potem nie okazało - jak to wyśpiewywały "Czerwone Gitary" lat temu niemało - że "była to głupia miłość". Bo odrobina rozsądku zakochanym nigdy nie zawadzi, zwłaszcza, że owo zauroczenie, to uczucie platoniczne, a więc nie skonsumowane.
Marzyliśmy kiedyś o wyrwaniu się z żelaznego uścisku Układu Warszawskiego i Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej, bo albo straszono nas "bratnią pomocą", albo za kutry i węgiel przesyłano - na, rzecz jasna, "niezwykle korzystnych warunkach" - sznurek do snopowiązałek, którego i tak ciągle było brak. Stłamszeni politycznie i przytłoczeni wszechobecną szarzyzną socjalizmu spoglądaliśmy wówczas na Zachód tęsknym okiem. Po upadku "komuny" stało się: jesteśmy w NATO, mamy niby wolny rynek - choć bardziej powolny, niż wolny - ale "zakochani" chcą jeszcze do Unii. Po co? I dlaczego do agitacji, w ramach nacisku na rodziców, wciąga się dzieci? Toż to pachnie pedofilią polityczną!
"Solami trzeźwiącymi" niechaj więc będą słowa ober-komisarza unijnego Romano Prodi sprzed kilku tygodni: "Polska powinna wybić sobie z głowy, iż uzyska możliwość korzystania z unijnych przywilejów gospodarczych, a swoje bezpieczeństwo narodowe oprze na sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi".