Nie muszę na nikogo wołać pieniędzy.
Ludzie sami wiedzą, że biednym trzeba pomóc.
Nie mogłam własnym oczom uwierzyć, kiedy zobaczyłam, ile ta dziewczynka wzięła bułek. Nie wytrzymałam i pytam: ty to wszystko zjesz? A ona na to, że do domu, dla mamy wzięła - opowiada Róża Zalewska.
Pani Róża jest szefową jadłodajni dla ubogich przy parafii świętego Wojciecha w Wągrowcu. Każdego dnia jadłodajnia wydaje 50 porcji zup. Na obiad może przyjść każdy. Warunek jest tylko jeden - musi być trzeźwy.
Jadłodajnię założył pięć lat temu kanonik Andrzej Rygielski, proboszcz parafii. Tak samo, jak znajdującą się obok noclegownię. - Ja tu nic wielkiego nie robię, tylko Ewangelię wprowadzam w życie - mówi ksiądz.
Wstydzą się biedy
Dochodzi południe. Do krytego czerwoną dachówką parterowego domku z biało-łososiową elewacją i napisem: "Jadłodajnia" schodzą się ludzie. Większość to mężczyźni. Niektórzy zarośnięci i nie domyci. Niechętnie godzą się na rozmowę.
- A co tu dużo gadać? - zbywa mnie jeden z wchodzących. - Ludzie pracy nie mają, są głodni, to przychodzą się najeść. Dobrze, że chociaż ktoś o nas pomyślał.
- Wstydzą się swojej biedy, dlatego nie chcą mówić - tłumaczy Róża Zalewska, nalewając na talerze parujący krupnik.
Dosiadam się do mężczyzny w średnim wieku w skórzanej kurtce. Chętnie przystaje na rozmowę, ale nie chce się przedstawić.- Często to mój jedyny posiłek w ciągu dnia - ociera sumiasty wąs z resztek zupy. Opowiada, że jest z zawodu hydraulikiem. Ostatnio pracował w Niemczech. - Ale robota się skończyła i teraz jestem bez pieniędzy.
Do jadłodajni chodzi od dwóch miesięcy. - Mam dwie córki na studiach, a sam żywię się w darmowej kuchni - smutno się uśmiecha. - Ale takie teraz czasy. Muszę to jakoś przetrzymać.
Kiedy rozmawiamy, siedzący przy drugim stoliku mężczyźni podchodzą do okienka i wołają o dolewkę.
- Gdyby nie ta jadłodajnia, to niektórzy by już nie żyli - kończy mój rozmówca.
Co siódmej rodzinie
Położony na Pałukach Wągrowiec założyli cystersi. Na początku czternastego wieku kupili małą osadę na wyspie między trzema rzekami: Wełną, Nielbą i Strugą Gołaniecką i przenieśli z pobliskiego Łekna siedzibę swojego konwentu. Wągrowiec uzyskał wtedy prawa miejskie, a cystersi władali nim aż do kasty zakonu - przez pruskiego zaborcę - w 1797 roku. Pozostał jednak po nich późnobarokowy kościół i klasztor oraz sylwetka cystersa w wągrowieckm herbie.
Obok noszących białe habity z czarnym szkaplerzem cystersów Wągrowiec rozsławił też urodzony w tym mieście w połowie szesnastego wieku jezuita Jakub Wujek - autor najlepszego staropolskiego tłumaczenia Biblii na język polski. Jego pomnik stoi przy wągrowieckiej farze.
Dzisiejszy Wągrowiec liczy 25 tysięcy mieszkańców i ma ponad dwudziestoprocentowe bezrobocie. W latach dziewięćdziesiątych w mieście poupadały prawie wszystkie zakłady. A te, które przetrwały, zredukowały zatrudnienie.
- Na kolei pracowało kiedyś z siedemset osób, a teraz może ze dwadzieścia - mówi Waldemar Piechowiak, rzecznik urzędu miasta. - Teraz największym pracodawcą w mieście jest budżet - dodaje.
Drzwi do opieki społecznej nie zamykają się. Co miesiąc około 300 rodzin pisze pisma o pieniądze na kupno butów, odzieży albo żywności. - Rocznie z naszej pomocy korzysta ponad trzy tysiące osób - mówi Grzegorz Tomaszewski, kierownik Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej w Wągrowcu.
Tomaszewski obliczył kiedyś, że ośrodek pomaga co siódmej wągrowieckiej rodzinie.
Pole obsiane żytem
Ksiądz Rygielski przyjechał pierwszy raz do Wągrowca w czerwcu 1981 roku. Od dziesięciu lat był wikariuszem i duszpasterzem młodzieży w bydgoskiej parafii Świętych Piotra i Pawła, kiedy 20 maja otrzymał dekret podpisany przez kardynała Stefana Wyszyńskiego. Umierający prymas ustanowił w Wągrowcu nową parafię pod wezwaniem świętego Wojciecha, a jego mianował pierwszym rządcą.
- To była ostatnia parafia utworzona przez Prymasa Wyszyńskiego przed śmiercią, bo tydzień później zmarł - mówi ksiądz Rygielski. Parafia obecnie liczy jedenaście tysięcy wiernych, czyli prawie połowę mieszkańców miasta.
- Jak przyjechałem, to było tu pole obsiane żytem - wspomina proboszcz. W lipcu osiemdziesiątego pierwszego roku odprawił pierwszą Mszę przy polowym ołtarzu. Ogłoszenie zawiesił na słupie telegraficznym. Niecałe dwa miesiące później stanęła tu prowizoryczna kaplica. Potem ruszyła budowa kościoła. Trwała przeszło dziesięć lat. - Na początku to budowaliśmy jak za króla ćwieczka. Były pieniądze, a niczego nie można było kupić, tylko wszystko się załatwiało - opowiada proboszcz Rygielski.
Prawie wszystkie prace przy budowie kościoła i plebanii wykonali społecznie mieszkańcy parafii. - Tylko do stawiania wieży musiałem wynająć specjalną firmę - proboszcz nie kryje dumy ze swoich parafian.
- Czasem to tylu ludzi przychodziło, że roboty nie dla każdego starczało - opowiada Michał Politowski, który od początku był w radzie parafialnej i razem z innymi pomagał przy budowie kościoła.
Nocleg dla Białorusina
Kiedy świątynia była gotowa, ksiądz Rygielski zabrał się za działalność charytatywną. Proboszcz tak to tłumaczy: - Najpierw trzeba było zbudować kościół, żeby zgromadzić ludzi wokół ołtarza. A potem wypadało wiarę wprowadzić w życie. I co tu dużo więcej mówić? Słowa są niepotrzebne.
Kiedy dopytywałem, dlaczego zdecydował się na otwarcie jadłodajni, odparł: - Bo taka jest potrzeba w parafii. A mało to biednych mamy?
Ksiądz mówi, że wystarczy tylko rozejrzeć się w środowisku i od razu widać, czego ludzie potrzebują. Gdy zobaczył, że po mieście wałęsa się coraz więcej bezdomnych, założył noclegownię dla kobiet i mężczyzn.
Od szóstej po południu do ósmej rano może przyjść tam każdy, kto nie ma gdzie się podziać. - Słyszałem, że panują tam tak dobre warunki, że nawet bezdomni z Poznania wsiadają w pociąg i jadą przespać się do Wągrowca - chwali kościelną noclegownię rzecznik Piechowiak z wągrowieckiego magistratu. - Raz to nawet Białorusina przenocowaliśmy - dopowiada ksiądz Rygielski.
Rok temu proboszcz ustawił w kościele drewnianą skrzynkę, do której karteczki ze swoimi nazwiskami i kwalifikacjami wrzucają bezrobotni i ci, którzy szukają akurat kogoś do pracy. Dzięki temu stałą pracę znalazło już ośmiu parafian.
- Raz mi nawet ktoś tę skrzynkę rozbił. Pewnie myślał, że są w niej pieniądze - macha ręką proboszcz.
Dorównać ostatniemu cystersowi
"Jeśli chcesz być doskonałym, idź, przedaj co masz i daj ubogim" - te słowa z Ewangelii świętego Mateusza znalazłem na cmentarzu komunalnym w Wągrowcu. Wyryto je na nagrobku księdza Jerzego Niwarda Musolffa. Był ostatnim cystersem w tym mieście, który pracował w Wągrowcu po kasacie zakonu przez Prusaków.
Zrobiony z jasnego piaskowca nagrobek jest ładnie utrzymany, ale skromny. - Bo skromny był też pewnie ksiądz Musolff - mówi Michał Politowski.
Żyjący w dziewiętnastym wieku zakonnik słynął z działalności charytatywnej. Założył sierociniec i katolickie gimnazjum. W październiku obchodzono 130. rocznicę jego śmierci.
Dwa lata temu w parafii świętego Wojciecha powstało Stowarzyszenie Księdza Jerzego Niwarda Musolffa, które zajmuje się działalnością charytatywną. - Wybraliśmy księdza Musolffa na patrona, bo on jako pierwszy w Wągrowcu ten społecznikowski nurt wprowadził. My go teraz naśladujemy - mówi Politowski, który jest wiceprezesem stowarzyszenia.
Do stowarzyszenia należy burmistrz Wągrowca, Stanisław Wilczyński. Jego rzecznik, Waldemar Piechowiak (też jest w stowarzyszeniu) przyznaje, że niektórzy mieli za złe, że miasto za bardzo "zadaje się z Kościołem". - Ale jak mamy nie współpracować, skoro służymy tym samym mieszkańcom - mówi Piechowiak.
Stowarzyszenie zbiera miedzy innymi pieniądze na utrzymanie jadłodajni i noclegowni oraz na budowę hospicjum. - W utrzymaniu jadłodajni i noclegowni pomaga nam trochę miasto, wojewoda i sponsorzy, ale większość pieniędzy dają parafianie - mówi proboszcz Rygielski.
Składka zbierana jest dwa razy w miesiącu. - Nie muszę na nikogo wołać pieniędzy - zapewnia kanonik Rygielski. - Tu ludzie sami wiedzą, że biednym trzeba pomóc.
Taki gość
Mieszkający naprzeciwko kościoła szesnastoletni licealista Robert, kiedy zapytałem go o proboszcza, najpierw uniósł kciuk prawej ręki w górę. Po chwili odpowiedział: - Taki gość. I z młodzieżą umie pogadać, i na kolędzie się znaleźć. W porządku ksiądz.
W Wągrowcu o kanoniku Rygielskim słyszał prawie każdy. Nikt nie powie o nim złego słowa.
- Wspaniały jako ksiądz i jako człowiek - usłyszałem od ekspedientki w małym sklepiku stojącym niedaleko kościoła.
- O pieniądze często woła? - spytałem.
- Nasz ksiądz? - Zdziwiła się. - Jak ktoś nie ma, to jeszcze sam pomoże.
Andrzej Jakubowski był w połowie lat osiemdziesiątych kościelnym u kanonika Rygielskiego. - Ludzie go cenili, bo nie wywyższał się i nie kupował samochodów, tylko każdy grosz przeznaczał na budowę kościoła - opowiada Jakubowski. - Dlatego chętnie dawali pieniądze na tacę.
Jak nie pomóc?
Niedaleko wągrowieckiego szpitala stoi w surowym stanie duży piętrowy budynek. Na terenie budowy krząta się kilku robotników. Za dwa lata ma być tu otwarte hospicjum. Będzie w nim osiem łóżek.
Hospicjum to najnowszy pomysł księdza Rygielskiego. Będzie to jedyne hospicjum w powiecie wągrowieckim. Dlatego część pieniędzy na budowę dają władze samorządowe.
- Tylu ludzi ciężko choruje. Rodziny nie dają sobie z nimi rady. Są zmęczone fizycznie i psychicznie - mówi ksiądz Rygielski. - I jak tu nie pomóc?