Na konferencji ekumenicznej Przystań Ojca 15 lutego w Łodzi, której tematem był obraz Boga Ojca w różnych wyznaniach chrześcijańskich, był Pan ze swoim tatą. Poprowadziliście dwupokoleniowy warsztat o przekazywaniu wiary i było to niezwykłe. Ma Pan z ojcem świetną relację! Syn katolik związany jest często raczej z matką: to ona przekazuje wiarę, wymadla powołanie. Idziecie więc nieco – i dobrze! – pod prąd. Jak budujecie swoją więź?
– Silna więź nie zmienia faktu, że przeżywamy czasem trudności i kryzysy. Wciąż się docieramy. Dla mnie bardzo cenna jest jednak troska taty o budowanie więzi. Intencjonalnie przeznaczał zawsze wiele czasu, aby spędzić go ze mną, tylko we dwoje: ojciec i syn. Towarzyszył mi w wielu ważnych momentach życia, zwłaszcza w okresie przejścia z kresu dzieciństwa do etapu nastolatka, a potem dorosłego. Tata dał mi też przykład życia wiarą chrześcijańską. Włączał mnie w to, co było dla niego ważne. Dzielił się swoim światem. To też pomogło budować naszą relację.
Co to znaczy: dzielił się światem?
– Mam na myśli jego zainteresowania i pasje. Pokazywał, że bycie chrześcijaninem jest dla niego ważne. To nie był „obowiązek do spełnienia”, jak na przykład pójście na Mszę raz w tygodniu. Nie odbierałem katolicyzmu jako odziedziczonej kulturowo normy, którą dobrze by było praktykować, bo wszyscy tak robią. Tata żył wiarą i zapraszał do tego swoje dzieci. W praktyce polegało to na przykład na tym, że wyjeżdżaliśmy z nim na rekolekcje. Nasi rodzice są zaangażowani w posługę ewangelizacji, pomagaliśmy im. Widzieliśmy „od kuchni”, jak to wszystko wygląda. Nie bali się zabierać nas ze sobą i włączać w różne inicjatywy. To było cenne, wchodziłem w świat wiary dość naturalnie.
Wielu ojców jest w domu nieobecnych, bo całymi dniami pracują (matki już też) – synowie nie widzą ich, nie mają jak naśladować. Tata szukał czasu, żeby być dla syna i z synem. On odpowiedzialnie uczył się ojcostwa?
– Tak. Myślę, że kluczem do dobrej więzi jest intencjonalność działań, które ją budują. Tata musiał znaleźć konkretny czas na bycie z dzieckiem. Więź nie powstaje przypadkowo, na to potrzeba woli, decyzji, czasu i wysiłku.
Nie rozumiem, czemu Kościół długo nauczał, że kobieta jest stworzona do relacji, a mężczyzna tworzyć jej nie umie. Oboje są przecież stworzeni na obraz Boga – Relacji Trzech Osób. Wystarczy słuchanie, wyrażanie emocji, troska i współpraca zamiast rywalizacji – i każdy ją stworzy. Chyba że ma fatalne doświadczenia z domu, ale to nie ma związku z płcią. W kilku podręcznikach do katolickiej nauki społecznej są tezy, że kobieta jest z natury altruistką, a mężczyzna egoistą. To absurd. Wasza relacja jest wbrew męskiej naturze (śmiech)?
– Kiedyś tak pewnie myślano. Moje pokolenie w takich tezach czuje już ogromny zgrzyt. My już wiemy, że coś tu jest nie tak. Zmienił się stan wiedzy naukowej, ale też doświadczenia ludzi, które ją potwierdzają. Trzeba mówić o tym głośno. I bardzo stanowczo. Szczególnie w czasie, kiedy wizja człowieka prezentowana przez Kościół musi być zintegrowana w wiedzą naukową, zwłaszcza z psychologią rozwoju człowieka.
Z moich obserwacji wynika, że w Polsce mamy dziś ogromny kryzys męskości i ojcostwa. My, młodzi, jesteśmy pokoleniem Z, których ojcowie oraz dziadkowie byli straumatyzowani doświadczeniem II wojny światowej i komunizmu. My już możemy budować z nową świadomością tego, kim jest człowiek, jaką rolę pełni w pracy i w domu mężczyzna, co uważam za wielki dar. Inaczej patrzymy na tworzenie małżeństwa czy rodziny. Poprzez autentyczne relacje.
Czyli młodzież szuka i potrzebuje relacji. Ona sama w sobie jest dla was wartością?
– Oczywiście. Sam obserwuję, jakie szkody w rozwoju przynosi brak relacji z ojcem. Brak, to znaczy nieobecność ojca, to nigdy nie był chrześcijański pomysł na rodzinę. Nawet tu widać, że obraz mężczyzny, który nie nadaje się do tworzenia relacji, nie może być po prostu prawidłowy. Od niego też zależy jakość małżeństwa z kobietą i rozwoju ich dzieci.
Pracując dużo z młodzieżą, widzę, jak bardzo różni się wchodzenie w dorosłość osób, które mają doświadczenie bliskości emocjonalnej z ojcem, i tych, którym go brakuje. Te drugie nie mają pewności siebie, poczucia własnej wartości. Muszą dużo mocniej nad sobą pracować, żeby dowiedzieć się, kim są; doświadczyć głębi swojej tożsamości. Uwierzyć w to, że mają i wartość, i odwagę do podejmowania decyzji. To się zwykle da wypracować, ale jest dużo trudniej. Dorosłość to jest odpowiedzialność, poczucie sprawczości.
Sprawczość, skuteczność działań; poczucie wpływu na to, kim jestem i co mnie otacza, jest ważnym elementem samooceny. Pan pracuje z młodzieżą w obszarze nowej ewangelizacji, ale też założył wspólnotę HESED. Jak uczyć sprawczości młodych ludzi, skoro rodzice często starają się usuwać im przeciwności spod nóg? Jest Pan od nich nieco starszy, nie tak jak oni nadwrażliwy…
– Niektórzy przyjaciele ze wspólnoty śmieją się trochę ze mnie, że jestem boomerem gen zi (śmiech), mam 25 lat. Dlatego mogę się podjąć takiej refleksji. Jako punkt startowy do niej uznałbym taką obserwację: kiedy młodzi ludzie odkryją bezwarunkową miłość, jaką Bóg ich kocha, doświadczą absolutnej pewności tego, że są kochani i zaakceptowani, opierają na tym tożsamość. Daje im to odwagę do życia. Już nie są sami. Nie muszą w samotności podejmować ważnych życiowych decyzji. Tak działa doświadczenie obecności Boga Ojca na co dzień.
Za tym idzie doświadczenie dalszych relacji i wspólnoty. Mają świadomość, że mogą być we wspólnocie Kościoła, który ich wspiera, jest z nimi. Towarzyszy. Słowo „towarzyszenie” jest kluczem do teologii papieża Franciszka, do jego pastoralnej wizji Kościoła. Młodemu człowiekowi dorosły ma towarzyszyć, żeby odkrywał swój potencjał, to, jakie ma talenty, czym może obdarować świat. To z kolei przekłada się na „szkołę” podejmowania decyzji. To jest kolejny termin klucz. Myślę, że młodzi mają dużą potrzebę podejmowania decyzji samodzielnie, jednak potrzebują towarzyszenia, aby odkrywać w sobie odwagę. To jest odpowiedź na Pani pytanie. Bez tego może być im trudniej zobaczyć, że mają sprawczość.
Zamiast szykować im komfort klosza, trzeba towarzyszyć w pokonywaniu trudności, bo one kiedyś i tak przyjdą.
– Młodych bardzo mocno przytłacza fakt, że mają tak ogromną liczbę opcji do wyboru. W każdej, nawet błahej sprawie, musimy wciąż wybierać. Dodatkowo w epoce relatywizmu człowiek sam jest zmuszony opisać, czym jest prawda (tj. kryterium tych wyborów). Czym ona jest dla mnie? Jak mam znaleźć moją drogą życiową, skoro nie mam jasnego wzorca prawdy? Dla nas, chrześcijan, jest nią Objawienie. Ale zanim się zaufa tej czy innej instytucji czy jakiemuś autorytetowi w głoszeniu prawdy, jej ustalanie zżera ogrom energii! Z tego powodu młodzi wpadają w pustkę, mają depresję. Słyszałem, że w Niemczech jest kilka tysięcy kierunków studiów do wyboru. Jak wybrać, żeby nie żałować? Sam ten fakt już paraliżuje. W takiej kulturze dzisiaj żyjemy. Kościół powinien to rozumieć i w tym towarzyszyć, bo konkretna decyzja wiąże się z robieniem błędów. Jeżeli młodych nie osądzamy, to oni się uczą. Poczucie sprawczości wiąże się z błędami i porażkami.
Błędów nie robi tylko ten, kto nic nie robi. Ta prosta zasada wymaga zmiany mentalności w Kościele, bo lubimy oceniać. Jak stwierdził Jezus, widzę drzazgę w oku tego obok, zamiast belę w swoim. Co do mnogości opcji, to socjologowie kilka dekad temu ukuli termin „terror wyboru”. Pisałam o tym w książce Nic na pokaz o św. Bracie Albercie, o którym mówiło się „dobry jak chleb”. Dziś w piekarni jest ze 100 rodzajów chleba i z 50 rodzajów bułek! Co zjeść? A z kim spędzić życie? Jaką religię wybrać? To ryzyko!
– Wydaje mi się, że jesteśmy na zakręcie. Świat zmienia się od dawna i mentalność w nas już dawno powinna robić to samo. Już w 1974 r. abp Fulton Sheen powiedział, że jesteśmy u końca kultury chrześcijańskiej. To znaczy: nie kończy się chrześcijaństwo jako religia, ale rozpada się świat chrześcijański: życie ekonomiczne, polityczne i społeczne, które były przez wieki inspirowane chrześcijaństwem. Abp Sheen mówił, że on umiera. Ta refleksja wiążę się z założeniami Nowej Ewangelizacji. Przesłanie Ewangelii jest to samo, niezmienne, ale musi być inaczej podane. Dostosowane do potrzeb współczesnych ludzi. Do oczekiwań i wymagań młodego pokolenia
Moje pokolenie już nie idzie do kościoła, bo „tak trzeba”. Nie angażuje się w jego życie, bo tak każe jakaś norma społeczna. To zniknęło. Tego już nie ma! Mówi się też, że pokolenie Z jest najmniej przywiązane do zastanych form, rytuałów i tradycji. Co ciekawe, jest ono przy tym jednym z najbardziej otwartych pokoleń na duchowość, na nowe doświadczenia duchowe. Jeżeli to zrozumiemy, to będzie szansa dla Kościoła. Coś jest dla nas prawdą, jeżeli widzimy i czujemy, że ona działa w życiu.
Tu nasuwa się pytanie: dlaczego katolicy mówią o miłości, a nie kochają? Przyjmują sakramenty, mają kontakt z Bogiem-Miłością i nie są lepszymi od ateistów. Ich związki nie są lepszej jakości, miłość nie jest ich cechą rozpoznawczą.
– Nie wolno podążać tylko za uczuciami, to droga do relatywizmu. Jednak one też się liczą. To pokolenie ma po prostu swoją specyfikę. Jeżeli ktoś słyszy: musisz iść na Mszę, bo musisz, od wieków tak było – to dla nas nie jest argument. Potrzebujemy sami doświadczyć, że słowa są skuteczne. I że to działa. Koło się zamyka, kiedy młodzi słyszą świadectwa dawane przez starsze pokolenia, ale nie widzą, żeby wiara miała pozytywny wpływ na ich życie. To zniechęca, odtrąca od Kościoła.
Ja się cieszę, że tacy jesteście, bo wysoko stawiacie nam poprzeczkę. Chrześcijaństwo nie polega na bezrefleksyjnym odprawianiu rytuałów, bo to daje stabilizację i poczucie bezpieczeństwa. Ono od początku jest ryzykiem zawierzenia i kontrkulturą. Jezus i apostołowie żyli tym, co głosili. A czego jako pokolenie potrzebujecie? Osobistego doświadczenia duchowego, jakości relacji, towarzyszenia, odwagi ryzykowania, ojców przekazujących wiarę. Czegoś jeszcze?
– Przede wszystkim autentyczności. To kolejny, bardzo ważny temat. Tak ważny, że można nas nazwać pokoleniem autentyczności. Potrzebujemy ją wyrażać, widzieć; mamy alergię i jesteśmy bardzo wyczuleni na wszelkiego rodzaju obłudę, faryzeizm. Tutaj użyję słowa, które rzadko pada w kontekście Kościoła: kultura. Konieczne jest dziś świadome tworzenie nowej kultury Kościoła. Rozumiem ją jako sposób funkcjonowania danej organizacji. Jeżeli młode pokolenie słyszy niezwykłe idee, wspaniałe wizje życia i poruszające treści Ewangelii, ale niemające pokrycia w funkcjonowaniu Kościoła w praktyce, to dla nich jest on niewiarygodny już na starcie.
Na przykład Kościół mówi, że chce być też otwarty, przyjmujący każdego. Tymczasem człowiek idzie, żeby załatwić pierwszą z brzegu rzecz w biurze parafialnym i tam doświadcza odrzucenia, bo ksiądz nie ma czasu. Pojawia się zgrzyt. Nie chcę powiedzieć, że Kościół jest miejscem, gdzie na każdym kroku praktyka nie pokrywa się z głoszeniem, bo znam wiele miejsc, w których to się dzieje, i wiele z nich mnie ukształtowało. Swoją drogą jest to przestrzeń na rachunek sumienia również dla mnie jako osoby świeckiej, bo wszyscy niesiemy odpowiedzialność za Kościół. To, co chciałbym przekazać, to to, że może za bardzo przyzwyczailiśmy się do tego, że nie potrzebujemy się troszczyć o kulturę Kościoła (bo przecież Kościół tworzą ludzie słabi), czyli wypracowywanie standardów, które pokrywają się z głoszonym przez nas przesłaniem, przez co realnie tracimy młode pokolenie, które jest szczególnie wrażliwe na tę rzeczywistość. Jeżeli słyszymy o największej miłości świata, jaką jest Bóg, a relacje miłości są rzadkie w Kościele i nie są jego zbyt mocną stroną, to jak w nią uwierzyć?