Obwieszczenie Donalda Tuska, że Prawo i Sprawiedliwość ograbiło Polaków na sumę 100 miliardów złotych jest paradoksalnym kłopotem dla przychylnych mu mediów. Oczywiście nie kwestionują one aksjomatu lidera: „PiS kradło”.
Kiedy czytamy o poszczególnych przypadkach, dowiadujemy się, że na ogół chodzi tu nie tyle o defraudacje czy wymuszanie łapówek, ile o wydatki, które miały kogoś zadowolić, ale przy okazji pomóc partii rządzącej w wyborczym zwycięstwie. Nie wyklucza to oczywiście bardziej przyziemnych przekrętów. Ale czy na takie kwoty?
Media mają kłopot, bo suma jest totalnie księżycowa, trudna do jakiegokolwiek uwiarygodnienia. Zaraz po Tusku głos zabrali jego urzędnicy. Jeden oznajmił, że udokumentowane zdaje się 5 miliardów. Inny – że zawiadomienia do prokuratury dotyczą 3 miliardów. Jak Tusk obliczył, skąd wziął pozostałe 95 czy 97 miliardów? Skierowano na ten odcinek 100 albo 200 urzędników, ale oni dopiero szukają. Dowodów na coś, co dla premiera jest pewnikiem.
Mam wrażenie, że obserwuję spektakl rodem z afrykańskiej czy azjatyckiej satrapii. Ale rzecz ma dodatkowy wymiar. W wielu wypadkach, sądząc po cząstkowych historiach, mamy do czynienia ze ściganiem „nieuzasadnionych” decyzji lub wydatków. Wszystko może się stać „niegospodarnością” czy „marnotrawstwem”. Zmierzając do totalnej „kryminalizacji” kadr poprzedniej władzy, trzeba więc mnożyć oskarżenia. „Odpolityczniona” prokuratura Adama Bodnara wykona każde zlecenie, a premier będzie jej przypominał o tym na platformie X (dawniej Twitter). Zapewne nie wszystko ostanie się potem w sądzie. Ale sama masowość podjętych procedur ma wystraszyć wyborców prawicy i uprzykrzyć życie jak największemu zastępowi działaczy opozycji.
Pojawili się jednak eksperci, którzy wskazują na dodatkową konsekwencję tego mechanizmu. Ministrowie, wiceministrowie, szefowie centralnych urzędów i funkcjonariusze państwa niższego szczebla zaczynają się bać podejmowania decyzji. Po pierwsze, kiedyś obecna koalicja może wybory przegrać. Jest jasne, że prawica poszuka wówczas odwetu i sięgnie po podobną logikę. Po drugie, nie ma pewności, czy szukanie „nieuzasadnionych wydatków” we własnych szeregach nie stanie się kolejną receptą na rządzenie Tuska. Skoro mógł wyczarować „skręcone” przez PiS 100 miliardów, nie ma dla niego rzeczy niemożliwych.
To zapewne kolejny, po braku pomysłów, po sporach między rządzącymi partiami i po kłopotach ze ściągalnością podatków i danin, powód bierności obecnej koalicji. Słyszymy, że jesienią ma się to zmienić. Obiecywane jest „nowe otwarcie”.
Ale możliwe, że się nie zmieni. I Tusk będzie naciskał, aby rozliczenia były jeszcze bardziej dogłębne. Bo staną się jedynym celem, jedyną legitymacją tej władzy. W końcu na razie nie udało się żadnego posła PiS zapakować do więzienia. A trzeba spróbować, aby wizja świata kreowana kolejnymi twittami premiera potwierdziła się do końca.
W pewnym mądrym felietonie zauważyłem też inną przytomną uwagę. Tusk zachowuje się tak, jakby jego podstawowym celem było nie tylko osłabienie, ale zniszczenie głównej partii opozycyjnej. Co jednak by się stało, gdyby cel swój osiągnął? Przecież walka z PiS stała się jego perpetuum mobile, sensem wszelkich sensów. Gdyby PiS-u zabrakło, pojawiłaby się pustka. Nie byłoby czym uzasadniać bezczynności i braku projektów ciekawych dla szerokiego grona Polaków. Tusk naprawdę kilka razy tłumaczył, że nie może niczego dokończyć, dopóki nie rozprawi się z pisowską szarańczą. Nie wiem, jak wielu wyborców w to wierzy. Ale na miejscu Tuska modliłbym się o zachowanie choćby pozorów istnienia Kaczyńskiego.