Mamy do czynienia z prawdziwym zalewem historycznych prac naukowych. Historycznych, co znaczy, że traktujących o przeszłości. Lecz czy zasługują one na miano historii? Nie zawsze, a nawet śmiem twierdzić, że nieczęsto. Autorzy z tytułami naukowymi lubią zasypywać nas faktami, nazwiskami i liczbami, z których jednak tak naprawdę niewiele wynika. Osobną jakością są tzw. prace zbiorowe. Grube tomiszcze swoim wyglądem budzi szacunek, wszelako jego zawartość to kilkanaście bądź kilkadziesiąt szczegółowych i niepowiązanych ze sobą opracowań, które jednak, zebrane do kupy, chcą uchodzić za monografię tematu podanego na okładce. A jeśli już znajdzie się ktoś, kto potrafi samodzielnie problem opisać, od początku do końca, robi to z reguły za pomocą nudnego żargonu specjalistów. Bo podobno pisać pięknie to dla naukowca, w tym wypadku historyka, rzecz nieprofesjonalna.
Nic bardziej błędnego! Bo historia, ta naprawdę zasługująca na swoją nazwę i na swojego patrona, Juliusza Cezara, jest opowieścią. Można mieć w głowie wiedzę jak dysk komputera, a nie umieć dostrzec w tym faktograficznym śmietniku pewnego nurtu, pewnego sensu, pewnej intrygi. Ale umieć dostrzec to jeszcze za mało, trzeba jeszcze potrafić o tym opowiedzieć. Dopiero ktoś taki w pełni zasługuje na miano historyka.
Andrzej Grajewski dziełem W zwarciu i dialogu udowadnia swoją przynależność do tego nielicznego, ale zaszczytnego grona. Towarzystwa, do którego przepustką nie musi być dyplom profesora historii. Taki np. Władysław Pobóg-Malinowski (zmarł w 1962 r. na emigracji w Genewie) był oficerem artylerii, a przecież trzytomowa Najnowsza historia polityczna Polski stawia go w rzędzie najwybitniejszych polskich historyków. Bo umiał opowiadać.
Po trosze dzieje XX wieku
Grajewski większość życia przepracował jako dziennikarz, jednak do Klio, muzy historyków, zachowuje w pełni profesjonalny stosunek. Przez dziesiątki lat miał do czynienia z archiwami, także tymi najważniejszymi, dotyczącymi najnowszych dziejów całej Europy Wschodniej. Był też, można powiedzieć, świadkiem opisywanych przez siebie wydarzeń – tych dziejących się w ostatnich dekadach XX wieku. Wszystko to wyszło na dobre jego pracy.
W zwarciu i dialogu jest opowieścią o relacjach, jakie łączyły Stolicę Apostolską ze Związkiem Radzieckim. Już samo ujęcie tematu ukazuje nam plan określonej gry. Rzymskie papiestwo to przecież – poza kwestią religii – najdłużej działająca, i to w sposób nieprzerwany, instytucja polityczna na świecie. Do tego o bardzo ciekawej historii, w której dzieje XX stulecia należą do najciekawszych. Z kolei ZSRR był przez cały okres swego istnienia państwem, którego programową racją stanu był ateistyczny komunizm. To ustawiało obu partnerów „zwarcia i dialogu” na pozycjach antagonistów. Ale też były to pozycje szczególne, bowiem każda ze stron, na swój sposób zaangażowana w sprawę panowania nad światem, na swój sposób usiłowała drugą przechytrzyć. Sowieci, walcząc z religią, godzili w ludzką wolność, a zatem działali w złej sprawie. Z kolei Watykan w tej grze stanął po stronie walczącego o wolność człowieka – jest zatem pozytywnym bohaterem tej opowieści. Wszelako i on, prowadząc grę z czarnym charakterem, narażony był na różne pokusy. Z jednej strony czaiło się tutaj widmo zniechęcającego do aktywności kapitulanctwa, z drugiej – jawiła się groźba cynicznej współpracy z ideowym przeciwnikiem, w imię fałszywie rozumianego pokoju i pojednania. Grajewski te wszelkie uwarunkowania rozumie i opisuje. Pokazuje też, jak z tym trudnym zadaniem Stolica Apostolska, mimo niejednego potknięcia, sobie poradziła, ostatecznie wychodząc z konfrontacji zwycięsko.
Chronologiczne ramy opowieści Grajewskiego, lata 1917–1991, to lata istnienia sowieckiego państwa, jak również dominującej w nim komunistycznej i ateistycznej ideologii. Jednak Związek Sowiecki, chociażby przez sam fakt swojej ideologicznej ekspansji, oddziaływał silnie na resztę świata. Podobnie zresztą jak w sposób uniwersalny oddziaływał papieski Rzym – duchowa stolica setek milionów katolików na wszystkich zamieszkanych kontynentach globu. I tak właśnie, szeroko, potraktował opisywany przez siebie temat Grajewski. Jego książka to coś znacznie więcej niż historia stosunków dyplomatycznych dwóch państw – to w istocie po trosze dzieje XX wieku.
Spojrzenie od wewnątrz
Autor prowadzi nas przez kolejne etapy wielkiej rozgrywki. Rewolucja i zwycięstwo antyreligijnego „monstrum”, olbrzymie straty Kościołów działających na terenie Rosji (w tym katolickiego), wreszcie bolszewicka ofensywa na Zachód, którą w sensie militarnym powstrzymaliśmy w 1920 r. pod Warszawą, ale która ideologicznie silnie oddziaływała na Europę – to wszystko postawiło Stolicę Apostolską w sytuacji „zwarcia”. Rzym nie mógł jednak pozostawić w niedoli swoich wiernych. Liczył nadto, że na gruzach popieranego przez caryzm prawosławia dokonać będzie mógł, mimo oczywistych trudności, pewnych postępów misyjnych. Takie było tło aktywności Watykanu w sowieckiej Rosji za pontyfikatu Piusa XI. Jego następca stanął wobec wyzwania jeszcze trudniejszego: stalinowski terror zmiatał z powierzchni ziemi całe ludzkie wspólnoty. Dla tych zaś, którym pozwolił żyć, stalinowski komunizm przygotował model życia całkowicie podporządkowanego bezbożnemu systemowi. Panowanie Piusa XII było znakiem sprzeciwu wobec totalitarnych systemów, sowieckiego i nazistowskiego, a także wobec włoskiego faszyzmu.
Sytuacja zmieniła się za pontyfikatów Jana XXIII i Pawła VI, kiedy to o relacjach Stolicy Apostolskiej ze Związkiem Sowieckim w dużej mierze decydował imperatyw „niedrażnienia bestii”, połączony z taktyką modus non moriendi – minimalizacji oczekiwań wobec Moskwy, tak aby ta jedynie „pozwoliła żyć” sowieckim katolikom i w ogóle osobom wierzącym.
Sprawy te, o ile znamy je w ogóle, o tyle znane są przeważnie od strony relacji samych prześladowanych. Wytrawny badacz Grajewski pokazuje nam je jednak także od strony prześladowców – kolejnych pierwszych sekretarzy kompartii, przewodniczących Rady do Spraw Religii (Karpow, Kurojedow i następcy), wreszcie sowieckich agentów, którzy nierzadko w szatach prawosławnych duchownych próbowali infiltrować Watykan, wpływając chociażby na ster jego polityki na polu ekumenizmu.
Naturalna strefa duchowych wpływów
Pontyfikat Jana Pawła II, papieża Słowianina i biskupa pochodzącego „zza żelaznej kurtyny”, całkowicie odmienił ten ryzykowny kierunek. Prawa ludzi wierzących, gwałcone w ZSRR oraz państwach mu podległych, znowu znalazły się w centrum uwagi głowy Kościoła. Ich bezkompromisowa, choć prowadzona za pomocą środków dyplomatycznych obrona okazała się wartością, której nie godzi się złożyć na ołtarzu „odprężenia” czy też „odwilży”.
W opisie Grajewskiego w sposób szczególny wciąga dramatyzm wydarzeń ostatnich miesięcy istnienia sowieckiego państwa. Oto walą się kolejne filary budowanego mozolnie przez dziesięciolecia systemu zniewolenia, buntują się całe narody i grupy wyznaniowe, a w Watykanie Jan Paweł II przyjmuje na audiencji przywódcę ZSRR, pierwszego sekretarza Michaiła Gorbaczowa. W tym właśnie czasie we Lwowie grekokatolicy, wyznawcy Kościoła zdelegalizowanego siłą w 1946 r. przez władze sowieckie, odbierają z rąk prawosławnych, również siłą, jeden z soborów miasta. Gorbaczow o tym wie, akceptuje jednak fakt dokonany i rozmów z papieżem nie zrywa.
Z opisu Grajewskiego jasno wynika, że ponowna legalizacja Kościoła greckokatolickiego była w dużej, może nawet przeważającej mierze wynikiem zdecydowanego stanowiska, jakie wobec sowieckich władz prezentował Jan Paweł II. Ale grekokatolicy to zaledwie fragment szeroko naszkicowanej panoramy. Na stronie 388 przeczytać możemy chyba najpiękniejsze zdanie całej książki, ale też stwierdzenie, które w najtrafniejszy sposób podsumowuje pierwsze trzy lata pontyfikatu papieża z Polski: „Mówiąc językiem politycznym, jak Moskwa granice pojałtańskie określała jako swoją strefę wpływów, tak obszar Rzeczypospolitej Obojga Narodów w sensie duchowym był naturalną strefą wpływów Jana Pawła II”.