Kiedy myślę o tym, co pisać, zauważyłam, że mam tendencję do cofania się w czasie. Być może to dlatego, że ostatnio zawodowo zajmuję się historią. Czytam gazety z XIX wieku, listy oraz dzienniki i to wszystko jest bardzo ciekawe, bo ludzie – niby sprzed wieków, ale problemy mieli takie same: brak pieniędzy, zdrady, poczucie opuszczenia. Tak samo jak my budowali swoje poczucie wartości na ocenach innych, starali się zadowolić najbliższych, i wcale im to nie wychodziło, stosowali małą przemoc, domagając się szacunku, kłócili się i zrywali kontakty, cierpieli i kochali. Ale zajmowanie się historią to pokusa wspominania, a wspominanie to nic innego jak sentymentalizm. Sentymentalizm z kolei często prowadzi do melancholii i postawy, której nie znoszę, bo mówi, że „kiedyś to było lepiej”. No więc było tak samo. I nie będę idealizować przeszłości, bo wtedy zatrzymuję się w miejscu, jakby już nic nowego, ważnego i wartościowego miało się nie wydarzyć. A nawet jak gdyby teraz nie działo się nic godnego uwagi. Tymczasem codziennie dzieje się nowe.
A co w przyszłości, to jedno jest pewne: umrzemy. To nie czarny humor ani czarnowidztwo – ostatecznie taka właśnie jest prawda. Owszem, nie chcemy o niej na co dzień pamiętać, bo wydaje nam się, że skoro umrzemy, to przyszłość nie ma sensu. O tym, jak wyobcowaliśmy sobie śmierć do tego stopnia, że oburzamy się na myśl, że umrzemy, pomyślałam sobie po obejrzeniu kilku odcinków amerykańskiego serialu sprzed paru lat. Właściwie nic takiego, zwykła obyczajówka dla dorosłych, tyle że bohaterowie prowadzą zakład pogrzebowy. Każdy odcinek zaczyna się od półminutowej sytuacji śmierci człowieka, który w danym odcinku trafia do ich zakładu. Ponieważ zakład mieści się od lat w ich domu, więc z nieboszczykami i śmiercią są zaznajomieni i nie jest to dla nich nic dziwnego i strasznego. Ciała zmarłych traktują jak coś (kogoś?) zwyczajnego. Taka jest ich codzienność. Często nawet z nimi dialogują, a historia zmarłych czegoś ich uczy. Ci, którzy umierają, są i starzy, i młodzi, a w jakiejkolwiek stałoby się to chwili, to zawsze jest niespodziewanie i nagle. Nigdy nie w czas. A najciekawsze jest to, że ten wydawałoby się makabryczny pomysł fabularny wcale nie wzbudza odrazy. Wręcz przeciwnie, w doskonały i nawet sympatyczny sposób oswaja śmierć. I daje do myślenia. Dlaczego o niej nie rozmawiamy? Dlaczego się boimy? To przecież żadne wielkie halo. A my, chrześcijanie, czy nie wierzymy, że śmierci nie ma? Że to nie żaden koniec, tylko tak jakby przejście do drugiego pokoju? Że to nowe życie?
Tymczasem żyjemy i mamy przed sobą przyszłość w ilości niewiadomej. A ja po prostu dziwię się, że w tej dzisiejszej kulturze, która każe udawać, że śmierć nas nie dotyczy, powstał taki serial.