Logo Przewdonik Katolicki

Bez ryzyka tylko trudniej

Jacek Borkowicz
Fot. Magdalena Bartkiewicz

Na naszych oczach wyczerpuje się formuła prowadzenia wojny ukraińskimi rękami. I co teraz zrobimy? Sami wyruszymy na tę wojnę?

Mój pierwszy tegoroczny felieton nie będzie optymistyczny. Czeka nas trudny rok, z wojną u najbliższych sąsiadów, z którą nie wiadomo co zrobić. A przecież mogło być inaczej. Mogło być – ale w ciągu pierwszych miesięcy po rosyjskim ataku. Teraz jest już za późno na szybkie rozstrzygnięcia w kierunku pokoju.
Spieszę uspokoić: to nie jest tak, że Rosja wygra tę wojnę. Widoki na to są minimalne, czyli takie jak w roku poprzednim. Rzecz w tym, że również niewielkie szanse na wygranie tej wojny ma Ukraina, przy założeniu że, jak dotychczas, będzie działać w pojedynkę. I te niewielkie szanse stopniowo maleją, w miarę jak Rosja uparcie niszczy ukraińską infrastrukturę. Robi to, owszem, starymi i niecelnymi pociskami, bo te precyzyjne już w większości wystrzelała. Ale zaczyna tutaj działać prawo masy: nawet te niecelne pociski w końcu Ukrainę zdewastują. Bo będą wystrzeliwane codziennie i w dużych ilościach. A takich ilości nie posiadają teraz magazyny ani na Ukrainie, ani nawet we wspierających ją państwach Zachodu. Trzeba je będzie wyprodukować, a na to potrzebny jest czas. Podczas wojny niezwykle cenny.
Jeszcze niedawno zapewniali nas eksperci, że dzisiaj na wojnie nie liczy się ilość, ale technologia oraz informacja. To prawda, jednak dotyczy ona sytuacji dynamicznej. W obecnych realiach wojny pozycyjnej, miesiąc w miesiąc toczonej w tych samych okopach, dochodzi do głosu, niestety, siła starego, prymitywnego argumentu ilości. Ten działa na korzyść Rosji, która, jak wiadomo, jest większa od Ukrainy.
Czy nie można było tego przewidzieć? Jasne, że było można, mieliśmy w rękach (mówię o Zachodzie) narzędzia zarówno bardziej zdecydowanych sankcji ekonomicznych, jak i bardziej zaawansowanej pomocy militarnej. Czy nie podnosiło to jednak ryzyka eskalacji konfliktu z lokalnego w globalny? Jasne, że podnosiło, tak działa syndrom każdego ryzyka. Do nas należy wybór. Ze świadomością, że rezygnacja z ryzykownego rozwiązania oznaczać będzie dalsze pogłębianie się kryzysu, włącznie z oddalaniem perspektywy jego rozwiązania. I taką sytuację mamy właśnie w tej chwili. Nie zmienią jej radykalnie, niestety, dostawy leopardów ani abramsów, bo to teraz zaledwie kropla w morzu zwiększających się potrzeb.
Zachód dotąd kierował się starą zasadą: walczyć do ostatniego żołnierza… naszego sojusznika. Niezbyt ona moralna, ale nie sposób odmówić jej logiki. Teraz okazuje się, że na naszych oczach wyczerpuje się formuła prowadzenia wojny ukraińskimi rękami. I co teraz zrobimy? Sami wyruszymy na tę wojnę? Tego chyba nie chce nikt z nas, ludzi Zachodu, lubiącego określać się mianem wolnego świata. Ale ta wysoce nieprzyjemna perspektywa jest właśnie konsekwencją ubiegłorocznych zaniedbań. Niepodejmowania decyzji ryzykownych, lecz koniecznych.
Jest jeszcze coś więcej. Niedawno policzono, że mimo prawie roku, jaki upłynął od rozpoczęcia rosyjskiej agresji, ponad 90 proc. firm z Unii Europejskiej oraz G7 (grupa państw najbardziej zaawansowanych gospodarczo) nie wycofało swoich przedstawicielstw z Rosji. Owszem, ich działalność doznała przyhamowania, czasem też jest całkowicie zastopowana, ale w sumie „wolny świat” wielkich przedsiębiorców daje Rosjanom wyraźny sygnał: jesteśmy gotowi dalej z wami prowadzić interesy, czekamy tylko na zmianę kursu. Czy taki sygnał nie zachęca włodarzy Kremla do kontynuowania twardej, wojennej linii? Mnie by zachęcał – gdybym rządził Rosją.

 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki