Stało się wreszcie to, czego długo oczekiwaliśmy: po wielu miesiącach blokady amerykański Senat, idąc za głosami większości w Izbie Reprezentantów, przegłosował pakiet solidnej pomocy militarnej dla Ukrainy, od ponad dwóch lat mężnie opierającej się rosyjskiej agresji. Kluczowa była tu zmiana stanowiska republikanów, którzy do tej pory stosowną ustawę blokowali. Wiadomo zatem, że Stany Zjednoczone będą wspierały Ukrainę w pierwszej, najbardziej priorytetowej kolejności, czyli nawet przed Izraelem, z którym ostatnio – z powodu brutalnego sposobu pacyfikacji Gazy – ekipa prezydenta Joe Bidena ma solidnie na pieńku. Jednak niezależnie od tego, kto zostanie kolejnym prezydentem USA, ukraiński priorytet tego państwa się nie zmieni. Także za ewentualnej kadencji Donalda Trumpa.
To także nasza wojna
Można by wyliczać wiele poszczególnych momentów (last but not least spotkanie Andrzeja Dudy z Trumpem), których suma miała wpływ na tę zmianę. Kluczowe natomiast okazało się co innego, co trudno jest zauważyć, obserwując sytuację międzynarodową w krótkiej perspektywie medialnych newsów: Zachód przejrzał na oczy. Dotyczy to w pierwszym rzędzie politycznych, a także wojskowych elit, i to zarówno w USA, jak i w Europie. W Brukseli powiały inne wiatry i – przynajmniej w obecnej chwili – nikt już tam głośno nie mówi frazesów o „potrzebie niedrażnienia Rosjan” czy nawet o natychmiastowym zawieszeniu broni. A przecież tego rodzaju retoryka królowała jeszcze niedawno na unijnych salonach.
Co zatem się stało? Wydaje się, że zrozumiano, iż Rosja Władimira Putina prowadzi długofalową i niezmienną politykę ekspansji, a doraźne próby porozumienia czy chociażby „deeskalacji napięcia” nic konkretnego nie dają, skoro nie potrafią zmienić rosyjskiego kursu. Co więcej, są szkodliwe, gdyż dają Kremlowi czas na oddech i zebranie sił przed kolejną agresją. Mówiąc krótko: porzućmy iluzje (które skądinąd sami do niedawna wpajaliśmy obywatelom) i przygotujmy się na poważny, długotrwały wysiłek. Wojna, którą Ukraina prowadzi z agresywną Rosją, jest także po trosze naszą wojną. I my ją w końcu wygramy. Ale potrzeba nam na to kilka lat.
Będzie więcej pocisków
Odbiciem tej zmiany nastawienia jest chociażby sytuacja w przemyśle zbrojeniowym. Do niedawna fabryki amunicji na Zachodzie produkowały względnie mało, jak gdyby idąc z duchem czasu, który wmawiał opinii publicznej, że starorzymska zasada „chcesz pokoju, szykuj się do wojny” (tj. zbrój się) już nie obowiązuje. Efekt tego stanu rzeczy jest taki, że państwom Zachodu amunicji obecnie brakuje. Mówiąc z uproszczeniem: zapasy, które posiadano, poszły na ukraiński front i zostały już „wystrzelane”. A do produkcji nowych, według aktualnych, znacznie wyższych potrzeb, niezbędne są kolejne moce przerobowe.
To się zmieni w ciągu najbliższych miesięcy. W istniejących zakładach na dobre ruszyła produkcja amunicji, otwierane i budowane są kolejne. Zaniedbań ostatnich lat nie nadrobi się w miesiąc, ale przynajmniej pojawiła się realna perspektywa nadgonienia tego zapóźnienia. Rosja raczej nie wykorzysta tego czasu do ataku na Zachód, musiałaby to zrobić już teraz – a na to i ona nie ma sił. Najbardziej dotąd odsłonięty „smakowity kąsek” bałtycki jest przecież obecnie w sposób istotny osłaniany z zaplecza Szwecji oraz Finlandii – nowych członków NATO.
Rosyjska gra na wyczerpanie
W tej chwili najpilniejszym wyzwaniem jest niedopuszczenie, by Rosja wygrała szykującą się kampanię (bo o mówieniu o konkretnych wynikach wojny jest jeszcze za wcześnie). Co by zatem oznaczała teraz wygrana Rosji? Istotne, choć czynione metodą małych kroków, „podciągnięcie” frontu na zachód, znacznie bliżej Kijowa. Mimo że o zajęciu samej ukraińskiej stolicy raczej nie może być mowy, ten ruch dałby Kremlowi niesamowicie silny atut w dalszych politycznych rozgrywkach. Zarówno Ukraina, jak i cały Zachód, rozmawiałyby wtedy z Rosją Putina z pozycji przegranych.
Czy jest to groźba realna? Jak najbardziej. Skończyły się czasy szybkich zagonów – rosyjskiego na Kijów, ukraińskiego na Donieck. Obie strony są na to zbyt wyczerpane. Jednak Rosja jest kilkakrotnie od Ukrainy większa i ludniejsza. O ile więc wyczerpanie Ukrainy grozi temu państwu klęską w wymiarze demografii oraz gospodarki, wyczerpanie Rosji, dysponującej znacznie większymi rezerwami, oznacza jedynie spowolnienie.
Popatrzmy na stan armii obu państw. Rezerwy rosyjskie są nie tylko większe od ukraińskich, ale też inne jakościowo. Ukraina, broniąc się, oddała frontowi swoich najlepszych żołnierzy. Duża część z nich już zginęła. Tymczasem Rosja, walcząc – sparafrazujmy znane powiedzenie o Brytyjczykach – „do ostatniego żołnierza”, tj. niewyszkolonego Dagestańczyka albo Buriata, nadal trzyma w odwodzie swoje najbardziej bojowe jednostki. Zarówno w Rosji, jak i na Ukrainie wzmaga się dezercja, spowodowana ogólnym zmęczeniem tą wojną. Jednak nawet z tą falą dezerterów Moskwa nadal będzie mogła prowadzić wojnę, zaś Ukraina, z jej problemem, może sobie nie poradzić.
Wyścig z czasem
Finansowy zastrzyk na dozbrojenie Ukrainy jest zatem koniecznym i pilnym ruchem, który może zatrzymać ten czarny scenariusz. Czasu jest mało, ale niezbędnych zmian nie da się przyspieszyć według życzeń polityków. Dotyczy to także naszej, zachodniej strony tej wojny. Nawet jeśli wyprodukujemy dosyć amunicji, jeśli będziemy gotowi na solidny transfer na Ukrainę wysokiej jakości technologii obronnej, pamiętajmy, że potrzeba do tego jeszcze gotowości ze strony samych Ukraińców. Nie mówimy tu o woli walki, bo tej – mimo dezercji – w narodzie nie brakuje i nie zabraknie. Chodzi o to, że obsługi takiej nowoczesnej technologii trzeba ukraińską kadrę wojskową nauczyć, a to również zabierze niemało czasu. Nie idzie przecież o to, by drogi i skomplikowany sprzęt zostawiać w polu – a tak się stanie, jeżeli nie wyszkoli się ludzi do jego obsługi.
Wojna potrwa zatem jeszcze długo. To wiadomość niedobra. Dobra jest jednak taka, że przynajmniej nie grozi nam teraz fałszywy pokój, którego ceną byłaby, ostatecznie, całkowita klęska rozbrojonego Zachodu – za jakieś dziesięć, najwyżej piętnaście lat.