Obserwując w ostatnich latach statystyki uczestnictwa polskich katoliczek i katolików we Mszy św. niedzielnej, można dojść do wniosku, że coraz poważniejszym problemem jest ich obecność w kościele. A właściwie nieobecność. Jednak temat ma również szersze i głębsze znaczenie niż tylko zachowywanie pierwszego przykazania kościelnego. Chodzi o obecność w Kościele, tym pisanym wielką literą.
Włączenie w... i do...
Kościół to Lud Boży, Ciało Chrystusa i świątynia Ducha Świętego. Można się tego dowiedzieć z Katechizmu Kościoła katolickiego. Wyjaśnia on, że członkiem tego Ludu człowiek nie staje się przez fizyczne narodzenie, ale przez „narodzenie z wysoka”, „z wody i z Ducha (J 3, 3–5), to znaczy przez wiarę w Chrystusa i chrzest. Mówi też, że „chrzest włącza w Kościół”.
Natomiast Kodeks prawa kanonicznego tłumaczy, że przez chrzest ludzie są uwalniani od grzechów, odradzają się jako dzieci Boże i ukształtowani na wzór Chrystusa niezniszczalnym charakterem włączani są do Kościoła. Mówi też, że wiernymi są ci, którzy „przez chrzest wcieleni w Chrystusa zostali ukonstytuowani jako Lud Boży”. Dodaje, że „stając się z tego powodu na swój sposób uczestnikami kapłańskiego, prorockiego i królewskiego posłannictwa Chrystusa, są powołani, każdy zgodnie ze swoją pozycją, do wypełniania misji, jaką Bóg powierzył Kościołowi w świecie”.
Zawsze zachowywać
Konsekwencją chrztu są prawa i obowiązki dotyczące wszystkich wiernych. Jako pierwszy obowiązek prawo kościelne wskazuje, że powinni zachowywać zawsze wspólnotę z Kościołem. Przed laty ks. Tadeusz Pawluk wyjaśniał, że obowiązek ten wynika z natury Kościoła. Przypominał, że jest on wspólnotą jednoczącą wszystkich wiernych. Przekonywał, że świadectwo swojej wspólnocie wierni powinni okazywać na wszystkich płaszczyznach życia.
Autor komentarza do Kodeksu Jana Pawła II wskazywał, że jednocząca funkcja wspólnoty wiernych winna być realizowana zarówno w indywidualnych kontaktach między ludźmi, jak i we wspólnotach rodzinnych, wielkich wspólnotach społecznych, narodowych i międzynarodowych, a także w kolegiach biskupów, zespołach kapłanów, instytutach zakonnych, organizacjach i ruchach religijnych. „Owocem życia we wspólnocie winno być trwałe braterstwo między ludźmi” – napisał w roku 1986. Brzmi aktualnie w czasach, w których papież Franciszek tak wiele mówi o braterstwie.
Można dotknąć
W związku z koniecznością stałego zachowywania wspólnoty z Kościołem pojawia się kwestia obecności, zarówno w kościele, rozumianym jako świątynia, jak i w Kościele, pojmowanym jako wspólnota i… jako instytucja. Obecności fizycznej na liturgii, na spotkaniach różnych grup, a także obecności traktowanej jako przynależność, jako trwanie w konkretnej rzeczywistości, jaką jest Lud Boży i jaką jest struktura kościelna.
Jeszcze do niedawna „obecność”, w swym najpopularniejszym znaczeniu, nie budziła żadnych wątpliwości. Gdy uczeń, którego nazwisko wyczytał nauczyciel z listy uczestników zajęć, odpowiadał „Obecny!”, oczywista była treść złożonej przez niego deklaracji. „Obecny!” znaczyło, że wraz z innymi uczniami przebywa w tym samym pomieszczeniu, co sprawdzający obecność nauczyciel, mając świadomość swej obecności właśnie w tym, a nie innym miejscu, potwierdza ją i gotów jest przyjąć wszystkie konsekwencje tego faktu. „Obecny!” potwierdzało, że bierze udział w zajęciach, że fizycznie jest na lekcji. Można do niego nie tylko mówić, nie tylko go słyszeć, zobaczyć, ale również… dotknąć.
Da się sfingować
Rozwój techniki, a także takie okoliczności, jak pandemia covid-19, spowodowały zmiany w tej sferze. Podczas nauczania zdalnego za pośrednictwem internetu nauczyciele nadal sprawdzali listę obecności, a uczniowie potwierdzali obecność, chociaż wcale nie było ich nie tylko w klasie i szkole, ale nawet w ogóle nie opuszczali swoich domów. Mimo to uznawani byli za obecnych na lekcjach.
Problem może się wydawać błahy, jednak pytanie, czy ktoś, kto bierze udział w sympozjum, konferencji, ale także np. w posiedzeniu zarządu wielkiej firmy za pośrednictwem łączy internetowych, jest na tym spotkaniu obecny, ma sens i może mieć znaczenie np. w procesie podejmowania wspólnych decyzji. Nie tylko dlatego, że „obecność” za pośrednictwem globalnej sieci można sfingować (co udowodnili w czasie pandemii niektórzy uczniowie). Także dlatego, że faktyczna, fizyczna obecność w jakimś konkretnym miejscu daje człowiekowi inne, większe możliwości komunikacji i postrzegania rzeczywistości niż ekran, mikrofon i obiektyw kamery.
Udział przed ekranem
Problem dotyczy także wypełniania praktyk religijnych. Obowiązujące w Polsce pierwsze przykazanie kościelne nakazuje: „W niedziele i święta nakazane uczestniczyć we Mszy Świętej”. Zatwierdzona przez Konferencję Episkopatu Polski wykładnia mówi, że nakazowi uczestniczenia we Mszy św. czyni zadość ten, kto bierze w niej udział, gdziekolwiek jest odprawiana w obrządku katolickim (nie tylko rzymskim), bądź w sam dzień świąteczny, bądź też wieczorem dnia poprzedzającego.
Już od pewnego czasu można było zauważyć, że rośnie liczba polskich katolików (zwłaszcza starszych i schorowanych), którzy za „branie udziału” we Mszy niedzielnej uważali słuchanie jej w radiu lub oglądanie na ekranie telewizora. W czasie pandemii przekonanie to zaczęło podzielać znacznie więcej osób, uwzględniając również oglądanie transmisji Mszy św. przez internet. Niejeden ksiądz przekonał się, jak trudno dziś przekonać wiernych, że taka forma „uczestnictwa” we Mszy św. nie jest równoznaczna z rzeczywistą obecnością w świątyni w czasie Eucharystii. Nie jest „byciem w niedzielę w kościele”.
Może, ale nie musi
Obecność w Kościele, jako Ludzie Bożym, ma wymiar przynależności. Chrzest włącza człowieka „w Kościół” i „do Kościoła”. W konsekwencji staje się on jego częścią. Często można usłyszeć sformułowanie „jesteśmy Kościołem”. Na tej samej zasadzie żyjący w rodzinie mówią „jesteśmy rodziną” albo należący do jednego narodu deklarują „jesteśmy narodem”. Zdarzają się jednak ludzie, którzy z powodu przyjęcia chrztu należą do Kościoła, jednak z różnych powodów odrzucają swoją w nim obecność. Skrajnym przejawem takiego odrzucania są podejmowane przez nich działania zmierzające do wystąpienia z Kościoła. Potocznie jest ono nazywane apostazją, chociaż, jak zwrócił uwagę w rozmowie z KAI specjalista w dziedzinie prawa kanonicznego, ks. prof. Piotr Majer, wystąpienie z Kościoła może, ale nie musi, wiązać się z apostazją.
W uzasadnieniach występujący z Kościoła niejednokrotnie stwierdzają, że nie chcą być „w Kościele, który…” – tu pojawia się lista zarzutów. Raz po raz problemem okazuje się przede wszystkim ich obecność w strukturach instytucji. Nie identyfikują się z nią i nie chcą być z nią identyfikowani. Stąd pojawiające się czasem, niemożliwe do spełnienia, żądania wykreślenia z ksiąg parafialnych. Skutki chrztu są nieodwracalne i nie da się człowieka, który przyjął w Kościele ten sakrament, po prostu wykreślić, jak nazwisko ucznia, który się wyprowadził do innego miasta, ze szkolnej listy obecności.
Z tych samych powodów
Z problemem swej obecności w Kościele mierzy się dzisiaj wielu polskich katolików. Próbują znaleźć argumenty, które wystarczająco uzasadniałyby dalsze w nim „bycie”. Ponad pół wieku temu na pytanie „Dlaczego jeszcze jestem dzisiaj w Kościele?” odpowiadał w Monachium na zaproszenie bawarskiej Akademii Katolickiej ks. prof. Joseph Ratzinger, późniejszy prefekt Kongregacji Nauki Wiary i papież Benedykt XVI. W wykładzie wygłoszonym w czerwcu 1970 r. wyznał: „Jestem w Kościele z tych samych powodów, dla których w ogóle jestem chrześcijaninem. Albowiem nie da się wierzyć w pojedynkę”. Dodał, że wierzyć można tylko razem z innymi i że wiara jest w swej istocie siłą jednoczącą. „Kto pragnie obecności Jezusa Chrystusa w życiu ludzkości, nie znajdzie jej wbrew Kościołowi, a jedynie w nim” – zapewnił przyszły papież.
Jest jeszcze jeden bardzo aktualny aspekt obecności w Kościele i w kościele. Przypomina sytuacje spotykane w rodzinach, gdy współmałżonek albo dziecko diagnozuje czyjąś obecność w domu: „Nawet jak jesteś, to cię nie ma, bo myślami jesteś gdzie indziej”.