Przenieśmy się pięćdziesiąt lat wstecz. Sobór Watykański II rozpoczął się zaledwie kilka dni przed jednym z decydujących momentów zimnej wojny: kryzysem kubańskim. Potęgi USA i ZSRR rywalizowały o dominację, a w tamtych dniach nad światem zawisła groźba konfliktu nuklearnego. Kryzys kubański w październiku 1961 roku doprowadził Stany Zjednoczone i Związek Radziecki na skraj wojny. Tego samego wieczoru mnich trapista Thomas Merton napisał pierwszy z 111 listów do przyjaciół, działaczy pokojowych, artystów i intelektualistów, które opublikowane zostały następnie w zbiorze Listy Zimnej Wojny (ang. Cold War Letters). Merton był zdumiony sposobem, w jaki ludzie reagowali na kryzys, stawiający pod znakiem zapytania dalsze przetrwanie ludzkości. W końcu zarówno USA, jak i ZSRR dysponowały wtedy bronią atomową. Uwagę trapisty przyciągnął zwłaszcza sposób, w jaki niektórzy katolicy byli gotowi usprawiedliwiać masowe morderstwa w imię bezpieczeństwa narodowego. W jednym z listów Merton pisze: „Naprawdę trzeba się modlić o całkowitą i głęboką zmianę mentalności całego świata”. Wierzył, że aby przetrwać epokę nuklearną, potrzeba „całkowitej przemiany serca” i „całkowicie nowego spojrzenia na świat”, aby widzieć ludzkość jako całość. Zdania te brzmią znajomo, jakby wyjęte ze słownika papieża Franciszka.
Modlitwa o pokój
Tak obecnie jak i wówczas Kościół ma z wojną problem. Ani wiek XX ze swoimi okropieństwami, ani niebywale technologiczne trzy dekady XXI stulecia nie są czasem honorowej walki, w której człowiek walczy twarzą w twarz z drugim człowiekiem. A to wówczas wykuwała się kościelna nauka o wojnie. Może dlatego przełożeni zabronili Thomasowi Mertonowi publikowania swoich przemyśleń na temat pokoju? Zbyt niewiele czasu upłynęło wtedy od zakończenia II wojny światowej. Choć z drugiej strony, dziś pewnie byłby oskarżany o naiwność.
W swoich listach Thomas Merton przedstawia jednak wiele argumentów za całkowitym odrzuceniem logiki konfliktu, twierdząc między innymi, że zimna wojna zagłuszyła sumienia ludzi oraz że wielu katolików zostało zarażonych światowymi wartościami i wierzy, że ich władzę i status społeczny można chronić za pomocą siły militarnej. Merton wyraża też smutek, że pokojowa etyka Jezusa nie została potraktowana poważnie przez wierzących. Lektura Listów Zimnej Wojny to doświadczenie zdumiewające, odnoszące się do chwili obecnej pod wieloma względami.
Listy te, pisane od października 1961 do października 1962, pomiędzy kryzysem berlińskim w czerwcu 1961 roku a kryzysem kubańskim, nie odnoszą się bowiem tylko do tamtych wydarzeń, ale dotykają uniwersalnych strun ludzkiego sumienia, będąc jednocześnie swoistym intelektualnym narzędziem radzenia sobie z rozwojem śmiercionośnych zdolności człowieka. Amerykański trapista bezlitośnie bowiem demaskuje samą logikę, stojącą za potrzebą konfliktu; wskazuje też na polityczne mechanizmy, przez które konfrontacja staje się użyteczna dla takiej czy innej władzy. W latach 60. XX wieku Merton ocenił, że ludzkość stanęła w obliczu największego w historii wyzwania, ponieważ znalazła się na krawędzi nuklearnej zagłady. Winne miały być wyścig zbrojeń i założenia amerykańskiej polityki. „Pierwsze i największe ze wszystkich przykazań – napisał Thomas Merton – jest takie, że Ameryka nie powinna być pokonana w zimnej wojnie, a drugie zakłada, że jeśli konieczna jest gorąca wojna, aby zapobiec porażce w zimnej wojnie, to trzeba stoczyć starcie gorące, nawet jeśli cywilizacja ma zostać zniszczona”.
Nikt przed autorem Listów Zimnej Wojny nie postawił dotychczas sprawy tak jasno. Dopiero późniejsza encyklika Pacem in terris, napisana przez Jana XXIII w 1963 roku, dotykała sprawy pokoju i sprawiedliwości społecznej w tak szerokim kontekście, rozszerzając ten punkt widzenia i ustanawiając drogowskazy w dążeniu do pokoju.
Dyskusja za kulisami
Dotychczas Synod o synodalności toczył się w cieniu wojny na Ukrainie, nie było to jednak wiodące dla ojców i matek synodalnych światowe wydarzenie. Pochodzący z różnych stron świata często uznawali, że to konflikt lokalny. Sami doświadczyli innych. Jednak wraz z atakiem Hamasu na Izrael nad uczestnikami spotkania na temat przyszłości Kościoła zawisł kolejny konflikt. Wojna na Bliskim Wschodzie to coś więcej niż starcie między dwoma państwami. Jak wpłynie na obrady, nie wiadomo. Pewne jest jednak, że nie pozostanie bez echa. W końcu od rozpoczęcia pełnoskalowej agresji Rosji na Ukrainę w lutym 2022 roku – mimo że lokalny – konflikt ten stale znajduje się w tle życia Kościoła, nie tylko w świecie zachodnim. A przecież nie każdy z uczestników Synodu zna jakiegoś Rosjanina czy Ukraińca. Bliskowschodnia wojna na tle religijnym to jednak konflikt ponad granicami: społeczności muzułmańskie i żydowskie żyją w każdej części globu i trudno wykluczyć, by nie miało dojść między nimi do zwarcia w jakimś oddalonym od Bliskiego Wschodu krańcu świata.
Rozwój wojennych technologii i nowy sposób prowadzenia konfliktu, a także zbrodnie wojenne popełniane w obu konfliktach sprawiają też, że wielu katolików zadaje sobie pytania podobne do tych, które w 1961 roku zadał Thomas Merton. Synod więc od tematu wojny nie ucieknie.
W oficjalnych komunikatach synodalnych czytamy jednak, że wspólna modlitwa w intencji sytuacji na Bliskim Wschodzie jednoczy uczestników spotkania toczącego się w Watykanie. Nie może być inaczej. Akcja Synodu 2023 nie ogranicza się jednak wyłącznie do watykańskiej Auli Pawła VI, gdzie członkowie Synodu oraz różni eksperci, moderatorzy i personel spotykają się w ramach kongregacji generalnych oraz podczas starannie prowadzonych dyskusji w małych grupach. Podobnie jak miało to miejsce podczas synodów na temat małżeństwa i rodziny w 2014 i 2015 r., na temat duszpasterstwa młodzieży (2018) i Amazonii (2019), również tutaj, w Rzymie, trwają spotkanie zakulisowe. Do stolicy Włoch zjechały różne „grupy wsparcia” o zabarwieniu ideologicznym, lobbyści licznych programów i na tyle ogromny kontynent medialny, że do końca października trudno znaleźć w Rzymie nocleg. Trudno wątpić, by obecność tego synodalnego zaplecza miała także pozostać bez znaczenia dla obrad Synodu jako takiego. Ktoś niechętny watykańskiemu spotkaniu mógłby nawet zauważyć, że to zjawisko „równoległego” Synodu, którego celem jest kształtowanie obrad prawdziwego Synodu poprzez rzecznictwo, medialną presję i lobbing, wywierany na członków Synodu, wyznacza kolejną różnicę między „synodalnym” eksperymentem toczącym się w Rzymie a praktyką „synodalności” we wschodnim Kościele katolickim i prawosławnym.
Synod w cieniu wojny
Choć zgromadzenie Synodu poświęcone przyszłości Kościoła podejmuje trudne tematy, jak dotąd doszło do niewielu bezpośrednich konfrontacji między jego uczestnikami. Kwestia wojny także nie zdominowała obrad. W mediach więcej jest zdjęć pozujących wspólnie, uśmiechniętych osób, kojarzonych dotychczas z różnymi środowiskami w Kościele, jak o. James Martin SJ, który opublikował zdjęcie z kard. Gerhardem Müllerem, byłym prefektem Kongregacji Nauki Wiary.
Na początku minionego tygodnia ojcowie i matki synodu weszli jednak w nową fazę miesięcznego zgromadzenia, poruszając więcej tematów, które były trudniejsze niż te podczas pierwszej fazy dyskusji. Tak naprawdę w pierwszych dniach spotkania uczestnicy skupili się na kwestiach dość ogólnych, niekonfrontacyjnych i na uczeniu się metody „słuchania w Duchu”. Jednak podczas tygodniowego „modułu”, który zakończył się w czwartek 12 października, w południe, 364 członków Zgromadzenia z prawem głosu analizowało szereg zagadnień pogrupowanych pod hasłem „Komunia, która jaśnieje”. To bardzo ogólne pojęcie obejmuje takie elementy, jak zaangażowanie katolików w działalność charytatywną, ekumenizm, dialog z innymi religiami oraz uwzględnienie specyfiki kulturowej każdego kraju. Ale są też kwestie bardziej drażliwe. Obejmują one relację między „prawdą” a „miłosierdziem”, w tym towarzyszenie wszystkim, „którzy nie czują się akceptowani w Kościele” lub którzy czują się zranieni. To także dyskusja nad sytuacją osób rozwiedzionych, którzy zawarli nowe związki czy katolików LGBTQ, jak czytamy w synodalnym Instrumentum Laboris. Papież Franciszek, przemawiając we wtorek 10 października na ogólnym zgromadzeniu synodalnym, podkreślił dodatkowo znaczenie uwzględniania przez Kościół ubogich w obradach ostatniego tygodnia. Wojny w oficjalnej agendzie tegotygodniowych obrad brak.
Konfliktów brak też, kiedy zapyta się siedzących przy synodalnych stolikach, uczestników spotkania. A przecież obok siebie, przy jednym stoliku często siedzą ludzie, tak jak wspomniani
o. James Martin i kard. Gerhard Müller czy bp Robert Baron i bp Georg Bätzing, o znacząco różnych poglądach. Jednak, jeśli wierzyć relacjom osób wtajemniczonych, rzadko wyrażane są zdecydowane opinie. — Nie ma żadnych konfrontacji, bo każdy mówi na podstawie własnego doświadczenia – stwierdził w rozmowie z francuskim „La Croix” anonimowy ojciec synodalny.
Zjawisko to, odczute i potwierdzone przez kilka osób na sali, dało podstawę do coraz szerzej rozbrzmiewającej w Watykanie refleksji o możliwości komunikacji. Biorąc pod uwagę, że jeszcze kilka dni temu Synod był opisywany jako miejsce wszystkich potencjalnych eksplozji, jest to dla wielu zdumiewające. A może nie powinno? Skoro synodalna metoda okazuje się działać na poziomie zgromadzenia kościelnych elit, zamkniętych w Auli Pawła VI,
to może wnioski z prac za jej pomocą warto włączyć do szerszej dyskusji na temat możliwości pokoju, w coraz bardziej skonfliktowanym świecie?
Miejmy więc nadzieję, że na Auli Pawła VI znajduje się następca Thomasa Mertona. Trudno bowiem uznać, że kwestia katolickiej odpowiedzi na coraz silniejsze we współczesnym świecie konflikty, nie znajdzie się wśród tematów obrad. Kościół postrzega przecież pokój jako dziedzictwo Chrystusa, „Księcia Pokoju”, a zatem wynik Boskiej miłości i porządku. Pokój to też w końcu coś znacznie większego niż tylko brak konfliktu zbrojnego. Prawdziwy pokój pochodzi od Boga, zatem obejmuje harmonię wszystkich ludzi w dążeniu do sprawiedliwości. Z tego względu pokój jest w swej istocie odbiciem Królestwa Bożego. Thomas Merton swoimi listami dał podstawy, aby w latach sześćdziesiątych papieże Jan XXIII i Paweł VI głosili w swoich encyklikach, że pokój nie może istnieć tam, gdzie panuje niesprawiedliwość, nierówność między ludźmi i narodami (ekonomiczna lub inna), pragnienie władzy, pogoń za niekończącym się zyskiem jako cel sam w sobie, ani gdy ma miejsce wyścig zbrojeń. W obecnym świecie doświadczamy tego wszystkiego na raz i na nowo, już nie tylko na Globalnym Południu, ale u bram Europy. Ostatecznie w końcu, ilekroć dochodzi do lekceważenia lub naruszenia przykazania „miłości bliźniego”, nie można powiedzieć, że gdzieś panuje pokój. Czy synodalna metoda miłości bliźniego poprzez wysłuchanie może być receptą dla świata? A przynajmniej, czy otworzy się na nią Europa, dotychczas zadowolona ze swojego statusu? Na auli synodalnej siedzą przecież także przedstawiciele Kościołów z regionów świata, w których pokój jest zjawiskiem znacznie rzadszym niż w Europie. Oby ich głos został przez Synod dobrze usłyszany, aby nie musieli oni pisać listów, jak Thomas Merton.
---
Michał Kłosowski
Dziennikarz i publicysta, zastępca redaktora naczelnego „Wszystko co Najważniejsze”; autor książki Dekada Franciszka; przygotowuje rozprawę doktorską na Papieskim Uniwersytecie Świętego Krzyża w Rzymie