Póki żył Stalin, a żadne cieplejsze powiewy tzw. odwilży nie były jeszcze odczuwalne, każda próba szukania kontaktu z Niemcami Zachodnimi zdawała się niewyobrażalna. Istnieć mogły jedynie oficjalne relacje z NRD, pozbawione jakiegokolwiek wymiaru autentyczności, oparte na propagandowej wizji nowych socjalistycznych Niemiec, przeciwstawianych RFN – ojczyźnie „imperialistów, rewizjonistów i odwetowców”.
Nikt, także władze PRL, nie mógł mieć jednak wątpliwości, że to w Bonn, a nie we wschodnim Berlinie, była faktyczna stolica powojennych Niemiec, że to nad Renem, a nie nad Sprewą rozstrzygnie się przyszłość stosunków polsko-niemieckich. Postalinowska odwilż, trzy lata po śmierci kremlowskiego dyktatora, znalazła swoje apogeum w tajnym referacie Chruszczowa, wygłoszonym podczas XX Zjazdu KPZR. Później napięcie narastało i wyrażało się w kolejnych dramatycznych eskalacjach: Poznański Czerwiec, rewolucja na Węgrzech i „polski październik”, gdy doszedł do władzy otoczony entuzjazmem społecznym Władysław Gomułka – „towarzysz Wiesław”. Polska ludowa się nie skończyła, jej fundamenty przetrwały, ale doszło do pewnej korekty systemu, której przejawem było poszerzenie zakresu autonomii Polski wobec ZSRR. Zależność w sferze politycznej i militarnej oraz pozostawanie Polski w Układzie Warszawskim nie podlegały żadnym wątpliwościom. Jednak Gomułka potrafił uzyskać pewną sferę odrębności w polityce zagranicznej, np. w relacjach z Niemcami.
Dogadać się z RFN
„Wiesław” rozumiał dwie rzeczy: w warunkach zimnowojennej rywalizacji jedynie ZSRR gwarantuje granicę na Odrze i Nysie Łużyckiej, zatem bez porozumienia w tej kwestii z RFN Polska pozostaje zakładnikiem Kraju Rad. I druga: antyniemieckie resentymenty były jedną z nielicznych, może jedyną, przestrzeni porozumienia komunistycznej władzy i niechętnego jej społeczeństwa. Warto było zatem, z jego punktu widzenia, grać na dwóch instrumentach – dyskretnie badać możliwości porozumienia z Niemcami Zachodnimi, a jednocześnie głośno i oficjalnie rozbudzać społeczny lęk i niechęć wobec nich.
Czego innego domagała się racja stanu państwa, nawet niesuwerennego, czego innego interes władzy, uzależnionej od wsparcia kremlowskiego patrona. Gomułka nie był cynikiem, wierzył w komunistyczne ideały, miał w sobie jednak pewien rys patriotyzmu, który kazał mu nie zawsze i nie w każdym punkcie utożsamiać interesy polskie z sowieckimi. Dogadać się z RFN, tak aby nie być na zawsze zakładnikiem Kremla, to był ukryty motyw jego działania niemal od października 1956 r. I w tym miejscu pojawiła się, trudna wcześniej do wyobrażenia, możliwość zaistnienia środowisk katolickich, dysponujących szerokimi relacjami z Zachodem i wiarygodnymi dla tamtych ośrodków myślenia i działania politycznego.
W 1956 r. było w Polsce jedno tylko środowisko posiadające taki potencjał – ludzie „Tygodnika Powszechnego” i „Znaku”. Dlatego nie powinno dziwić, że to właśnie jego reprezentanci zostali uznani przez Gomułkę za użytecznych pośredników w nawiązaniu kontaktów z politykami zachodnioniemieckimi. Główna rola przypadła Stanisławowi Stommie, uchodzącemu za mózg polityczny znakowego środowiska, który był twórcą doktryny tzw. neopozytywizmu, zakładającej potrzebę obrony religii i kultury, bez podejmowania działań o jednoznacznie polityczno-opozycyjnym charakterze. Tak charakteryzuje go biograf, Radosław Ptaszyński: „Przywoływanie w życiu publicznym kategorii rozumu, chłodnej analizy to główne cechy postawy politycznej Stommy. […] Intencje, jakie możemy dostrzec w jego działaniach, to zachowanie kultury narodowej, poszukiwanie kompromisu między państwem a Kościołem, poszerzanie zakresu demokratyzacji i liberalizacji”.
Bez „fatalizmu wrogości”
Pochodził z rodziny osiadłej na Żmudzi, gdzie współistniały i przeplatały się polskość, litewskość i żydowskość. To uczyniło go człowiekiem niezasklepionym w wąsko rozumianej nacjonalistycznej polskości, choć jednocześnie dalekim od naiwności w spojrzeniu na relacje z innymi. „Piłsudczyk i dmowszczyk, pozytywista i romantyk, katolik i liberał…” – tak charakteryzował Stommę Andrzej Romanowski. Stanisław Stomma, jako Polak z Kresów, nie miał w sobie antyniemieckiego genu, który określał myślenie mieszkańców Poznania czy Warszawy. Należał raczej do tych, którzy, zdaniem gimnazjalnego kolegi Stommy – Czesława Miłosza, „najlepiej rozumieją niebezpieczeństwo Wschodu, którzy Wschód w sobie przeżyli”. Nigdy nie uległ wobec Niemców „fatalizmowi wrogości”, jak zatytułował swą książkę poświęconą relacji z zachodnim sąsiadem. Niemcy były dla niego wyzwaniem cywilizacyjnym – zmuszającym Polskę do rozwoju i modernizacji, ale także politycznym – bez poprawnych relacji z nimi trudno było myśleć o poszerzeniu autonomii naszego kraju w sowieckim imperium, później zaś o integracji z Europą.
Potrzeba nawiązania i utrzymywania kontaktów polsko-niemieckich wynikała również z imperatywów moralnych Stommy – głęboko wierzącego chrześcijanina. Szło o przezwyciężenie owego „fatalizmu wrogości”, niegodnego narodów wyrosłych na chrześcijańskim fundamencie. Zacytujmy raz jeszcze Radosława Ptaszyńskiego: „Uważał, że stosunki polsko-niemieckie powinny się «uzwyczajnić», funkcjonować, jako normalne relacje społeczne, gospodarcze, kulturalne z próbą przezwyciężenia asymetrii”.
Temu właśnie człowiekowi przypadło w udziale nawiązanie pierwszych, choć nieoficjalnych, kontaktów z politykami zachodnioniemieckimi – za przyzwoleniem, a nawet aprobatą władz PRL. Stomma wykorzystał pierwszą po 1956 r. możliwość podróży na Zachód, do Wiednia na kongres prasy katolickiej. Udał się tam razem z Jerzym Turowiczem, redaktorem naczelnym „Tygodnika Powszechnego”, i Tadeuszem Mazowieckim. Stomma był wtedy nie tylko dziennikarzem, ale również posłem wybranym na fali „odwilży”, na początku 1957 r. Współtworzył koło poselskie „Znak” i sprawował funkcję wiceprzewodniczącego sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych. Pojawienie się na Zachodzie pierwszych reprezentantów polskich środowisk niekomunistycznych, w połączeniu ze szczerym zainteresowaniem polityków zachodnioeuropejskich procesami zmian zachodzącymi wówczas w PRL, dało Stommie szansę nawiązania pierwszych kontaktów z Niemcami.
Ich owocem było zaproszenie do wizyty w RFN, którą odbył w kwietniu 1958 r. Nie była to podróż oficjalna, choć za wiedzą i zgodą władz polskich. Stomma dysponował również swoistą legitymacją wystawioną mu przez prymasa Stefana Wyszyńskiego, który zakomunikował Klausowi Skibowskiemu, doradcy kanclerza Konrada Adenauera: „temu człowiekowi można zaufać w zupełności”.
„Wnuki o wszystkim zapomną”
Choć oficjalnie przybył do Niemiec „dla nawiązania kontaktu z katolikami niemieckimi oraz poznania katolicyzmu niemieckiego”, to najważniejszym wydarzeniem były spotkania z trzema osobistościami rządowymi: ministrem spraw zagranicznych Heinrichem von Brentano, z szefem departamentu ds. polskich Reinholdem von Ungern-Sternbergiem i szefem kancelarii kanclerza Konrada Adenauera, Hansem Globke. W każdym z tych przypadków inicjatywa wyszła ze strony niemieckiej. Tematów rozmów było kilka: możliwość nawiązania stosunków dyplomatycznych pomiędzy PRL a RFN, kwestia relacji gospodarczych i kulturalnych, wreszcie nadzwyczaj trudna sprawa granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej.
Kluczowa była rozmowa z szefem niemieckiej dyplomacji von Brentano. Stomma tak ją relacjonował: „Minister zaczął od dłuższego monologu na temat stosunków polsko-niemieckich w przeszłości. Powiedział, że wszyscy Niemcy mają w stosunku do Polski poczucie winy i wstydu, bo przecież wszystkie okrucieństwa hitlerowskie popełnione były w imię narodu niemieckiego. Kończąc swój monolog, minister zapytał, czy można liczyć na to, że w Polsce nastąpią w stosunku do Niemców jakieś zmiany na lepsze”. Okazało się, że pomimo rozpowszechnionego w Polsce przekonania o braku poczucia winy Niemców, czego symbolem był szeroko kolportowany portret kanclerza Adenauera w krzyżackim płaszczu, czołowy polityk niemiecki przedstawia swe stanowisko właśnie w kontekście odpowiedzialności swojej ojczyzny i narodu. I z takiego założenia wychodząc, mówił o ziemiach zachodnich.
Oddajmy znów głos Stommie: „Minister zaczął dłuższy monolog na temat naszych ziem zachodnich. Była to dla mnie najciekawsza i najbardziej zaskakująca część rozmowy. Minister nie powiedział formalnie, że sprawa granic jest przesądzona na naszą korzyść, ale faktycznie stwierdzał to między wierszami. Mówił, że są w polityce problemy, które stopniowo wymierają, do nich należy też problem naszych ziem zachodnich. Wysiedleńcy są uczuciowo przywiązani do swej dawnej ojczyzny, ale są oni coraz bardziej wchłaniani w życie Niemiec Zachodnich. I coraz mniejsza jest liczba tych, którzy chcieliby powrócić. Dziś wróciłoby może trzydzieści procent, a za dziesięć lat będzie jeszcze mniej amatorów. Sprawa ziem zachodnich nie stanie się nigdy powodem walki między Niemcami a Polską. Samo życie ją ureguluje. Dziś natomiast musimy się liczyć z uczuciami dużej części ludności niemieckiej”.
W innej relacji słowa najbliższego współpracownika kanclerza Adenauera brzmiały jeszcze bardziej wyraziście: „nasze wojenne pokolenie zaczyna wymierać, pokolenie naszych synów zajmie się swoimi sprawami, a wnuki o wszystkim zapomną. Czekajcie cierpliwie a wygracie”.
Nie wszyscy rozmówcy Stommy byli tak koncyliacyjni, okazywano mu niekiedy rezerwę i dystans. Był przecież, choć nieoficjalnym, wysłannikiem władz jednego z państw komunistycznych. Możliwości jakiejś normalizacji stosunków państwowych zdawały mu się raczej nierealne, wyjechał jednak z Niemiec nie bez pewnej nadziei. „Niewątpliwie w łonie społeczeństwa niemieckiego dokonuje się głęboki ferment ideowy. Zaznacza się to bardzo wyraźnie w katolickim społeczeństwie niemieckim. Są już liczne środowiska, z dużą przewagą elementu młodego, które ostro i niedwuznacznie potępiają tradycyjną politykę antypolską i chcą naprawdę porozumienia i przyjaźni z narodem polskim. Wszystko to wskazuje na to, że wpływ i znaczenie tych środowisk stale będzie wzrastać” – oceniał.
Już zatem w 1958 r. zaczęła się formować wizja oparcia relacji Polaków i Niemców na kontaktach i współpracy elit, które łączyć będzie wspólna tożsamość chrześcijańska. Przyniosło to owoce w następnych dziesięcioleciach i zaowocowało wieloma ważnymi gestami, spośród których wspomnieć warto choćby o orędziu biskupów polskich z 1965 r. z pamiętnymi słowami „udzielamy przebaczenia i prosimy o nie”.
---
W dzisiejszej, wielce uproszczonej, wizji powojennej Polski, dzielącej postawy Polaków na dwie tylko kategorie: bohaterów i zdrajców, nie ma miejsca dla ludzi takich jak Stanisław Stomma. Wszak on uznawał PRL jako byt realny i podejmował z nią współpracę wszędzie tam, gdzie widział szansę poszerzenia zakresu wolności społeczeństwa. Zwykł mawiać o „mądrości etapu”, swoistej elastyczności postaw i działań, które powinni wykazywać katolicy w zależności od warunków stwarzanych przez władze. Już wtedy budziło to niepozbawione pewnej dozy słuszności zarzuty relatywizmu, które wyrażał choćby prymas Wyszyński. Tym niemniej jednak trudno zarzucić Stommie wysługiwanie się reżimowi. Być może najlepiej i najuczciwiej określił jego życiowe posłannictwo niedawno zmarły Stefan Wilkanowicz: „był jednym z tych ludzi, którzy wymyślili koncepcję, w jaki sposób w komunistycznym ustroju katolicy świeccy mogą działać publicznie w duchu chrześcijańskim, a jednocześnie nie pozwolić się zgnieść przez władzę i jej nie ulec”.
Dziś, gdy w imię krótkowzrocznych interesów partyjnych, marnowany jest dorobek inicjatorów pojednania Polaków i Niemców, warto przywracać naszej pamięci Stanisława Stommę.