Logo Przewdonik Katolicki

Silna poetka z Elbląga

Agnieszka Kostuch
fot. archiwum prywatne

Takich książek się nie recenzuje, bo nie sposób spojrzeć na nie chłodnym okiem krytyka – to była moja pierwsza myśl po lekturze tomu poezji M+M Dominiki Lewickiej-Klucznik.

Jakiś czas temu byłam na spotkaniu promującym tom M+M z udziałem autorki. Wtedy po raz pierwszy usłyszałam kilka tekstów, które zawiera. Usłyszałam też, że powstały podczas dwutygodniowego turnusu rehabilitacyjnego, w którym autorka uczestniczyła wraz z niepełnosprawnym synem. Na takie książki nie sposób spojrzeć chłodnym okiem krytyka, rozdzielając formę od treści, ważąc zalety i wady jednego i drugiego. A może raczej – ja nie potrafię oddzielić emocji od trzeźwego oglądu wartości literackiej. Dlatego po prostu opowiem o moim spotkaniu z tą książką, bo potrzebę opowiedzenia mam silną.

Cud zaistnienia
Do decyzji o ich opublikowaniu pchnął Dominikę jeden z postów na Facebooku, autorstwa pewnego poety. Kontrowersyjny – mówiąc najdelikatniej. Jak stwierdziła sama autorka, książka powstała „z wielkiego zdenerwowania”. Jednak same teksty są napisane nadspodziewanie racjonalnie i merytorycznie. Nadspodziewanie jak na tom poezji, którego oczekiwałam, kartkując książkę za pierwszym razem. Teksty są bowiem rozpisane na strofy. I mówiąc szczerze, nie mam pojęcia, dlaczego autorka zdecydowała się na taką formę. Bo w moim odczuciu jest to bardzo mocna proza z elementami poetyckimi i nie sądzę, by rezygnacja z wersyfikacji zaszkodziła przekazaniu treści.
Ale zacznę od początku, czyli od muru. Bo to właśnie on – na przedniej okładce – wita nas pierwszy. Odciśnięte tajemnicze dwie duże litery „M” połączone znakiem plus, przywołują skojarzenia miłosnych wyznań na murach. Dopiero po lekturze książki odsłania się ich prawdziwe oblicze. Mniej romantyczne i mające wiele wspólnego z urzędniczymi pieczątkami. Ale na razie stoimy przed murem, który jest wystarczająco czytelny.
Za murem Dominika zobaczyła kobietę. Miała na imię Mariola, ale autorka z jakiegoś powodu nazywa ją zdrobniale Mariolką (może z czułości, a może wszyscy ją tak nazywali „z politowaniem”). Nie była tam sama. Najbliżej i (prawie) zawsze obok niej był syn Marianek. Niepełnosprawny. Ani Mariolka, ani świat nie byli przygotowani na jego przyjście. Ale Na złość matce / i urzędnikom zdarzył się cud zaistnienia. […] Marianek ku nieszczęściu wszystkich egzystował / wśród smrodu pieluch tetrowych, dodatków, / zasiłków i świadczeń („Marianek”).
Za murem była wieś. Jej mieszkańcy – gorliwi katolicy – nie poczuwali się do pomocy Mariolce przy niepełnosprawnym dziecku, nawet tej najmniejszej, przy pokonywaniu wysokich schodów przed kościołem. Za to z ciekawością przez kilka miesięcy patrzono tylko na brzuch („Z pieprzem”) Mariolki, kiedy zaszła w drugą ciążę z nie wiadomo kim. Bo po długiej abstynencji, trwając w poczuciu autoodpowiedzialności / za życie, jeden raz straciła tak pilnie strzeżoną kontrolę („Z pieprzem”). Jedynym pocieszeniem była nadzieja, że młodsza córka zaopiekuje się chorym bratem, kiedy jej zabraknie.

Łamane kości
Jeden raz udało się Mariolce wydostać poza mur wsi – wyjechała z synem na turnus rehabilitacyjny. Niestety, w przeciwieństwie do innych matek-uczestniczek turnusu, to nie były dla niej Wczasy z dzieckiem w promocji („Menu"). Ćwiczenia kosztowały / go dużo siły, a ją łzy liczone w setkach („Exodus"). Pierwszy raz słyszała, żeby Marianek tak wył. / Nie płakał, / nie krzyczał, tylko wył. Wsadzono / go w maszynę, która miała sprawić, że poczuje / chodzenie. Zmierzono długość nóg i rąk, / próbowano wpasować kręgosłup w sztywny gorset. // Chodziło to z Mariankiem. A on wył wczepiony w zimny / metalowy stelaż, z głową, której nigdy nie trzymał tak wysoko. / A Mariolce płynęły łzy. Nie dlatego, że zobaczyła, jak syn stawia / pierwsze kroki. Dalej nie rozumiała, po co to wszystko („Lokomat").
Kiedy czytałam ten tekst po raz pierwszy, przypomniało mi się pytanie, które Dominika zadała nam, przybyłym na jej spotkanie autorskie: z czym kojarzymy rehabilitację niepełnosprawnych dzieci. I dalej dopytała: „Z reklamami fundacji Polsat? W których dzieci uśmiechają się do nas i są radosne?”. W duchu odpowiedziałam jej: „tak”. Po lekturze M+M zyskałam nieco szerszy obraz, bo opisów turnusu rehabilitacyjnego jest w nim więcej. Wstrząsający jest tekst „Biblioteka": Dzieci w tym miejscu mają grube segregatory / badań, opinii i zaleceń. Są częściej oglądane / przez lekarzy niż zdrowi rówieśnicy. Czasem / stanowią przecież możliwość wykazania się / i szukania metod leczenia. To nie eksperyment. […] // Takie Marianki, o które walczono, mają łamane kości, / podcinane ścięgna, paraliżowane mięśnie i wstrzykiwane / w ciało substancje. Potem tygodnie w gipsie lub ortezie / i kolejne miesiące rehabilitacji między jednym a drugim / eksperymentem. O tym, że znowu poszło nie tak, / świadczy ilość nowych kartek w grubych segregatorach.

Zbyt wrażliwa
Dlatego Mariolka z ulgą wróciła z synem za swój mur. Wiedziała jedno. To był pierwszy i ostatni taki wyjazd. / Nigdy więcej nie pozwoli, by Mariankowi działa się krzywda. Pomimo tego / że jeszcze nigdy tak dobrze nie jadła, nie spała w ciepłym pokoju / i nie miała łazienki z bieżącą wodą tylko dla siebie („Exodus"). Powrót z wielkiego świata był mniej bolesny / niż myślała. Tak się czuje swoje miejsce. / Marianek mruczał z zadowoleniem. Pierwszy / raz widziała, że jest szczęśliwy u siebie („To miejsce").
Oczywiście kłopoty Mariolki nie skończyły się wraz z nabyciem wiedzy na turnusie, jak ma sobie radzić „za murem” i od kogo ma prawo oczekiwać pomocy. Kolejne instytucje – GOPS, miejscowa lekarka, ratownicy pogotowia, szpital – zawodzili ją. Za dwutygodniowy pobyt w szpitalu, gdzie czuwała na podłodze przy synu, Codziennie go myła, / przebierała. Jak mógł jeść, cierpliwie karmiła („Karta gorączkowa"), wystawiono jej rachunek do zapłaty.
Wizyty asystentki skupiały się na tym, że sprawdzała czystość w mieszkaniu / (jak ta pani perfekcyjna z telewizji), kontrolowała zawartość lodówki i prosiła o kawę. / […] Mariolka poprosiła ją tylko raz o pomoc w przebraniu Marianka, ale odmówiła, tłumacząc, / że jest zbyt wrażliwa („Asystentka").
Opowieść kończy się wykładem (owej asystentki?) na temat nieprzydatności dzieci niepełnosprawnych i wysokich kosztów ich utrzymania przez państwo. Wie pani, że Hitler w czasie wojny postanowił / odciążyć swój naród i pozbył się takich jak pani syn. Zabił ich. […] / Mówi pani, że Hitler był dawno / temu. Nieprawda. On co chwilę wraca. W różnych krajach, w różnych politykach („T4").

Jak widać, nie sposób zrecenzować tej książki chłodnym okiem. W moim odczuciu jest to książka o braku empatii tych, których otacza jeden mur, którzy sąsiadują z Mariolką i Mariankiem (dalej: M. i M.), o braku wystarczającej opieki państwa nad takimi jak M. i M., ale również opowieść o miłości, która (prze)nosi góry – cierpienia, przeciwności. M+M= miłość. A ponieważ nic lepszego od niej nie wymyślono, jestem wdzięczna Dominice, że pokazała nam tę najpiękniejszą z miłości, wyjmując kamień po kamieniu z muru, który nas oddziela od M. i M.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki