W Sejmie trwa batalia o uwzględnienie płci w oficjalnym nazewnictwie, zainicjowana przez kobiety lewicy. „Posłanka” mnie nie razi, ale „naukowczyni” – bardzo. Gdzie jest granica „ukobiecania” języka?
– Są dwie szkoły: „krakowska” i „warszawska”. Jedna mówi, że to językoznawcy tworzą normę, druga – że jeśli normy są masowo łamane przez użytkowników języka, to językoznawcom nie pozostaje nic innego, jak uznać błąd za normę. W sprawie feminatywów rzecz jest skomplikowana. Z wielu powodów. Purystką językową nie jestem, ale skłaniam się ku ustalonym tradycją normom.
Podobno to one utrwalają nierówności ze względu na płeć.
– Skoro jednak o tym wiemy, znamy źródła i potrafimy je historycznie wyjaśnić, to po co kruszyć kopie? Gdybym zasiadała w Sejmie, to wolałabym być nazywana panią poseł. Kiedy pracowałam w szkole średniej jako polonistka, byłam nauczycielką. Uczniowie natomiast zwracali się do mnie „pani profesor”, a nie „profesorko”. Do swojej lekarki mówię „pani doktor”, nie „doktorko/doktórko”, choć byłoby to do przyjęcia jako regionalizm. Na pewno nie chciałabym, abyś mnie nazwała literatką, bo ta żeńska końcówka od literata oznacza małą szklaneczkę do wódki. To jeden z tych przykładów, kiedy żeńska wersja słów wartościuje i uprzedmiotawia kobietę. Tak samo jest np. z zawodem cukiernika. Jego żeński odpowiednik to chyba cukierniczka, a ta wiadomo jest naczyniem do cukru. Lampucerem nazywano latarnika zapalającego uliczne latarnie, ale lampucerą to już starą babę, która próbowała się odmłodzić makijażem.
Pilotka to czapka, marynarka to element garderoby itd. Tyle że feministki walczą o słowa związane z prestiżem, które mają windować nas, kobiety, w hierarchii społecznej. Nie domagają się żeńskiej formy słowa „szewc”.
– Nie podobają mi się – celowo mówię o podobaniu – słowa: ministra, ministerka, naukowczyni, posłanka, posełka, inżynierka, magisterka, pedagożka, architektka, pediatrka. Dlaczego? Bo fatalnie brzmią. Istnieje w języku kryterium eufonii, co oznacza przyjemny brzmieniowo ton wypowiedzi, harmonijny dobór dźwięków. Można go osiągnąć między innymi przez eliminowanie głosek syczących, szumiących i ogólnie zgrzytających. Nie razi mnie już psycholożka, ale i tak wolę panią psycholog. Język żyje i kijem Wisły nie zawrócisz, może więc przyjmą się i te zgrzytające słowa. Norma językowa nie jest przecież czymś sztywnym, danym raz na zawsze, ale czymś żywym, co się rodzi i zmienia na naszych oczach.
Zmiany dotyczą też aspektu godnościowego. Zamiast „osoba niepełnosprawna” mówi się „osoba z niepełnosprawnością” – żeby jej nie definiować. Sprawność to cecha jak inne. Co Ty na to?
– Słowo „godność” też nam się wyświechtało. Zewsząd słyszę o tym, że chodzi nam o godne życie, godne wynagrodzenie. Godne? A może lepiej solidne, uczciwe, sprawiedliwie ? Godne życie to przecież kwestia wartości, a nie tylko pieniędzy. Bogatemu burakowi nawet z muchą pod szyją i różańcem w ręku nic godności nie doda. Mój niepełnosprawny przyjaciel mówi o sobie, że jest kulawy i to mu godności nie odbiera. Sprzątaczka w moim bloku zżyma się, kiedy mówi się o niej „pani sprzątająca”, bo nie widzi niczego zdrożnego w swoim zawodzie.
Myślę więc, że granicą przyzwoitości w przestrzeganiu norm językowych powinna być granica własnej kultury językowej i o to powinno się dbać. Bo nasz świat językowy staje na głowie, przekleństwa stają się przecinkami i bez nich nijak nie potrafimy wyrazić naszych emocji. Nie ma wprawdzie słów brzydkich, są tylko nieodpowiednio użyte, ale razi mnie to schamienie naszego języka i tym trzeba się zająć.
Marta Fox
Poetka, powieściopisarka, autorka ponad 40 książek