Listy z lat 1955–1978 zdumiewają, wzruszają i zmuszają do refleksji o Kościele, przez który Giovanni Battista Montini umierał przez 15 lat swego pontyfikatu. W tym kontekście, po przeczytaniu korespondencji, rodzą się trzy myśli: miłość, ból i samotność. Pojawia się też silne przekonanie, że ten, który 14 października ogłosił, że „błogosławiony Paweł VI jest świętym” idzie tą samą drogą.
Miłość
Największa miłość Pawła VI? Wywyższony Chrystus w uniżonym Kościele. Tak trochę prozaicznie jak na biskupa Rzymu. A jednak Kościół, który jest silny ludzkimi środkami, odstawiał do lamusa, a otwarte przez Jana XXIII okno wyjął całkowicie z ram, by nikt nie wpadł na pomysł jego zamknięcia.
Nie chodziło mu jednak o przewietrzenie Kościoła ani o konieczny dla wiekowej matrony makijaż, który w trosce o jej wizerunek i dobre samopoczucie skrzętnie mógłby ukrywać zmarszczki. Nie. W myśleniu o Kościele Paweł VI był bardzo praktyczny. Odkrywał Kościół jako wspólnotę żywą, rozmodloną, ubogą i służącą bliźnim. O takim Kościele marzył. Ze wzruszeniem czyta się wyznanie z jego testamentu: „Kościele Święty, który jesteś jeden, katolicki i apostolski, przyjmij wraz z moim błogosławiącym Cię pozdrowieniem także moje najwyższe wyznanie miłości”.
Ale wcześniej, w liście z 13 stycznia 1966 r. pytał: „Co to jest Kościół? Czym jest w waszych oczach? (…) Pozwólcie, by to prowokujące pytanie ciągle do was wracało i nie dawało wam spokoju. Ma ono moc oczyszczającą i odnawiającą. Ma za zadanie uczynić waszą przynależność do świętego Kościoła świadomą i rozumną. Ma ożywić ciekawość, zgłębianą przez dalsze studia, nową medytację nad najbardziej znaną i tajemniczą instytucją, która nazywa się Kościół i jest jak ocean. (…) Ocean nadziei, których nie zniweczą żadne nieszczęścia. Ocean historii ludzkiej, pełnej – jak wszystko, co ludzkie – wielkości i nędzy, ale z ukrytym wewnętrznym nerwem życia ponadludzkiego, i dzięki temu wciąż żywej i niepokonanej”. Pyta o to właśnie, gdyż wie, że miłość jest niemożliwa bez poznania, bez doświadczenia, bez zrozumienia, po którym świadomie wypowiada się na całe życie Kościołowi „tak”.
Paweł VI ujmuje zdecydowaniem w opowiedzeniu się za opcją „pokornego a zaszczytnego tytułu Kościoła Ubogich”. Nie chodzi mu jednak w tym wypadku o ubogość środków wykorzystywanych w codziennym funkcjonowaniu Kościoła. Nie. Paweł VI mówi o jego istocie. Świadomość bycia Kościołem Ubogich pozbawia absolutyzowania swoich możliwości, burzy fałszywy obraz doskonałości kościelnej wspólnoty i otwiera na podobnych sobie – potrzebujących wzajemnego wsparcia w doświadczeniach różnego rodzaju boleści. Dlatego nie w ziemskim sukcesie widzi Kościół prawdziwym, ale w bolesnym doświadczeniu kontestacji i cierpienia, stąd retorycznie pyta: „Czy mielibyśmy zapomnieć, że Kościół, również w swoim cierpieniu i przez to cierpienie, doświadcza jednocześnie pociechy (...) Czy nie będziemy jeszcze mocniej kochać naszej Matki, Kościoła świętego, właśnie dlatego, że cierpi?”. Uspokaja przy tym, że w naturze Kościoła nie jest „bycie towarzystwem ubezpieczeniowym, które zabezpiecza przed złem w obecnym życiu”, ale „społecznością, w której cierpienia ludzkie zajmują szczególne miejsce”.
Ból
Kontestacja i cierpienie jako codzienne doświadczenie Kościoła, konsekwentnie staje się udziałem Pawła VI. On nie jest i nie może być inny niż wspólnota Chrystusa, niż sam Chrystus. Stąd w jego listach, z każdą kolejną stroną, odczuwa się coraz bardziej ogromny ból. Owszem, przeplata się on niekiedy z entuzjazmem o przyszłość Kościoła, szczególnie gdy mowa o Soborze Watykańskim II: „Kościół potrzebuje wprowadzić w czyn Sobór; potrzebuje stać się wewnętrznie zjednoczony, zgodny, zdyscyplinowany i szczęśliwy; potrzebuje fundamentalnej rewizji liturgii (…); potrzebuje nowego i przemyślanego kodeksu praw (…); potrzebuje nowego zaangażowania we własne ewangeliczne powołanie do miłości i świętości”. Ale za chwilę czytamy konstatację: „Ale wszyscy wiemy, jak liczne są przeciwności”. Paweł VI przeżywa z jednej strony bezsprzeczne rozpalenie ducha miłością do Kościoła, a z drugiej doświadczenie snującego się niczym cień diabelskiego pazura zamieszania i sprzeciwu. Bardzo to wszystko Jezusowe – „Syn Człowieczy musi wiele wycierpieć, będzie odrzucony”.
Z opublikowanej korespondencji właśnie ten ból odrzucenia wybrzmiewa najsilniej. Tym bardziej jest dotkliwy, że pochodził „od swoich”. I nie jest to jedynie kwestia niewątpliwie dużej wrażliwości Pawła VI. To nieunikniona konsekwencja miłości Kościoła, której członkowie poddają się kuszeniu obrania „drogi na skróty”, a przewodnik, który „w nieunikniony sposób odpowiedzialny przed Bogiem, Kościołem, ludzkością” może „tylko” dalej kochać z drżeniem serca o ich przyszłość”. Po ludzku Pawłowi VI została bezradność wobec reakcji na Humanae vitae – ośmieszanie i dezawuowanie jego osoby na łamach prasy, czemu uległy feministki, które w rodzinnym mieście papieża spaliły przypominającą go kukłę. I po ludzku została bezradność wobec abp. Lefebvre’a, który – jak wynika ze stenogramu z tamtej rozmowy – oskarżał Pawła VI o to, że ten „nie ma wiary, że nie wierzy, że jest modernistą”, że „zdradził Kościół”. Jednak to spotkanie papież kończy słowami: „Musimy przywrócić jedność modlitwą i refleksją”, po czym stenotypista notuje: „Ojciec Święty zaprosił następnie mons. Lefebvre’a do odmówienia Pater noster, Ave Maria i Veni Sanctae Spiritus”. Ludzką bezradność oddał więc Bogu.
Samotność
W korespondencji – za miłością i bólem – podąża samotność. Nie jest to jednak cierpiętnictwo czy strach przed otwarciem na ludzi. Paweł VI widzi w samotności coś, co można nazwać „powtórzeniem Chrystusa”. On nie musi, ale chce być taki jak Mistrz, „samotnym, aż do utraty tchu”. Upatruje w niej jednak coś więcej: świadomość osobistej odpowiedzialności przed Bogiem za Kościół. Tak jak nikt za Jezusa nie mógł dokonać zbawienia, i w tym sensie zrobił to samotnie, tak i papież samotnie dźwiga bezpośrednią odpowiedzialność za Kościół. W tym więc kontekście 5 sierpnia 1963 r., niewiele ponad miesiąc po wyborze, zanotował: „Wyjątkowa pozycja. Warto dodać, że popycha mnie ona ku ekstremalnej samotności. Już wcześniej była ona wielka, teraz jest totalna i przerażająca. Aż do utraty tchu. Jak posąg na wieży. A nawet więcej, bo jestem żywą osobą. Nikogo bliskiego. Mam zostać sam, pracować sam, rozmawiać z samym sobą, rozmyślać we własnym sumieniu. Jeśli życie we wspólnocie może być pokutą, to tym bardziej takie. Jezus też był sam na krzyżu. (…) Tym bardziej muszę podkreślać tę samotność. Nie wolno mi się bać. Nie wolno szukać wsparcia, które zwalniałoby mnie z obowiązku chcenia, decydowania, przyjmowania odpowiedzialności, prowadzenia innych, nawet jeśli wydaje się to absurdalne i nielogiczne”.
Jednocześnie jednak samotność Pawła VI w odpowiedzialności za Kościół wyróżnia otwarcie na innych. Kim są? W onieśmielającej prostocie wyjaśnia: „Żaden urząd nie równa się mojemu w zaangażowaniu na rzecz innych. Inni. Tajemnica, do której nieustannie muszę się zbliżać, walcząc z moją indywidualnością i widocznym nieprzystosowaniem. Inni – to znaczy moi. I Chrystusa. Inni – to znaczy Chrystus. Inni – to znaczy świat. Inni – którym mam służyć. Każdy jest moim bliskim”.
*
Święty Paweł VI nie chciał mieć udziału w ziemskim tryumfie Kościoła, który obdarowany miłością nazbyt często i zuchwale odwdzięczał się mu intrygą i buntem, powodując ból, który mógł być tylko samotnie przeżywany. W takim „otoczeniu” od 21 czerwca 1963 do 6 sierpnia 1978 r. umierał Paweł VI. Umierał przez Kościół, który kochał. Ostatecznie jednak tak, i tylko tak umiera się dla Chrystusa, by żyć z Nim na zawsze.
TOMASZ SZAŁANDA
Ksiądz archidiecezji warmińskiej, doktor habilitowany teologii. Proboszcz parafii w Stawigudzie
Paweł VI, Czas odwagi. Nieznane listy, wyd. Znak, Kraków 2018