Logo Przewdonik Katolicki

Gdy spowiednik nie rozumie lub rani

Dariusz Piórkowski SJ
Odkrycie prawdy o sobie i spotkanie z miłosierdziem Pana sprawiło, że w Piotrze zrodziła się większa wyrozumiałość i współczucie, fot. Wikipedia

Jeśli czuję, że dotychczasowy spowiednik mnie nie rozumie albo jego rady wydają niedobre owoce, mogę swobodnie od niego odejść i szukać gdzie indziej.

Kościół nigdzie nie narzuca nikomu spowiedzi przed konkretnym prezbiterem czy biskupem. „Każdy wierny ma prawo wyznać swoje grzechy wybranemu przez siebie spowiednikowi” – czytamy w Kodeksie prawa kanonicznego. Ta wolność wyboru i rezygnacji ze spowiednika nie wypływa tylko z szacunku do nas, lecz zakłada, że praktyce spowiedzi musi towarzyszyć nieustanne rozeznawanie, także po stronie spowiadającego się. Bywa tak, że spowiednik po prostu może nam nie odpowiadać. I to z uzasadnionych racji. Oczywiście w niebezpieczeństwie śmierci nie ma to znaczenia, który prezbiter udzieli rozgrzeszenia. Podobnie gdy przyjmuje się ten sakrament od wielkiego dzwonu. Jednak kiedy wierzący postępuje w rozwoju duchowym i oczekuje większego wsparcia, wiele zależy od tego, kto wysłuchuje spowiedzi. Można bowiem doświadczyć niezrozumienia, które nie wynika ze złej woli, choć może być tak odebrane przez penitenta. Wtedy właśnie pojawia się chwila na zastanowienie, a może i zmianę spowiednika.

Różne drogi
Święta Teresa z Avili, pisząc w Drodze do doskonałości o spowiedzi, przyznaje, że „różnymi drogami Bóg dusze prowadzi. Niekoniecznie więc spowiednik będzie je znał wszystkie”. Już z tego prostego zdania wynika, że na pewnym etapie chrześcijańskiego dojrzewania nie chodzi tylko o wyznanie grzechów. Święta uważa, że spowiednik może być pomocą albo przeszkodą w rozpoznawaniu Boga działającego w życiu penitenta. Niesłusznie zakładamy, że wszyscy spowiednicy są lub powinni być tacy sami. I to pod różnymi względami. W urząd święceń wpisana jest ludzka niedoskonałość, która oznacza zarówno stopniowe dochodzenie do ideału, jak i grzeszność. Takie ryzyko podejmuje sam Bóg. Święcenia nie wlewają do serca prezbiterów nieomylności i odporności na wszelkie pokusy. Nie czynią ich z miejsca pozbawionymi wad. Nie nadrabiają zaległości z domu rodzinnego i nie leczą psychicznych ran. Każdy prezbiter znajduje się na innym etapie dojrzewania do mądrości, świętości i wyzwolenia z własnego nieuporządkowania.
Gdy dla odpuszczenia grzechów wystarczy „zwyczajny spowiednik”, to jednak kiedy wiara się pogłębia, człowiek zaczyna wchodzić bardziej w gąszcz pytań, wątpliwości, duchowego oczyszczania, pokus albo ma jakieś szczególne trudności i dylematy, które wymagają starannego rozeznania. Nie każdy spowiednik zdolny jest do towarzyszenia duchowego, chociaż każdy mający władzę święceń może rozgrzeszyć. Jeśli więc czuję, że dotychczasowy spowiednik mnie nie rozumie albo jego rady wydają niedobre owoce, mogę swobodnie od niego odejść i szukać gdzie indziej.

Współczucie
Przyczyny nieporozumienia mogą być jeszcze poważniejsze. Spowiedź nie jest spotkaniem z szefem korporacji ani z dowódcą wojskowym, który wydaje rozkazy i żąda bezwzględnego posłuszeństwa. Wszystko opiera się tutaj na dobrowolności i zaufaniu. „Spowiednik nie jest panem, lecz sługą Bożego przebaczenia” (KKK, 1466). Niestety, może o tym zapomnieć. Podstawową cechą kapłaństwa Chrystusa nie jest doskonała znajomość prawa ani nawet władza sprawowania sakramentów. Autor Listu do Hebrajczyków głównym wyróżnikiem kapłaństwa czyni współczucie wobec słabości ludzkiej, z której płynie najwięcej błędów i grzechów. „Nie takiego bowiem mamy arcykapłana, który by nie mógł współczuć naszym słabościom, lecz doświadczonego we wszystkim na nasze podobieństwo, z wyjątkiem grzechu” (Hbr 4, 15). Współczucie widać w Jego podejściu do tych, których spotyka i rozmawia z nimi indywidualnie. Jest wtedy niezwykle delikatny. Katechizm określa tę postawę jako „szacunek i delikatność wobec tego, który upadł”(KKK, 1466). Tej trwałej skłonności serca nie da się wyczytać z książek. Ona kształtuje się powoli na skutek wnikliwego poznania natury ludzkiej, przyjęcia światła, które płynie z Ewangelii, a także z osobistego doświadczenia bycia kochanym, chociaż ciągle pozostaje się upadającym grzesznikiem. Nie mówiąc już o tym, że sam spowiednik mógł nie doświadczyć za wiele współczucia ze strony bliskich.
Sztywność lub stawianie zasady moralnej przed człowiekiem może wypływać z tego, że sam ksiądz jeszcze nie zderzył się na poważnie z ciemnością w samym sobie. Jeszcze nie zaliczył upadku św. Piotra. Albo upadając, nie wyciągnął z tego odpowiednich wniosków. Podczas ostatniej wieczerzy Jezus zapowiada apostołowi przejście przez próbę ogniową: „Ja prosiłem za tobą, żeby nie ustała twoja wiara. Ty gdy się nawrócisz, utwierdzaj twoich braci” (Łk 22, 33). Kiedy Jezus wypowiada te słowa, Piotr jeszcze nie jest gotów na to, aby umacniać wiarę braci. Dlaczego? Jeszcze nie zna wewnętrznie swojej słabości i dlatego nie może być bratem. Kierują nim dobre chęci oraz heroiczne wyobrażenie o sobie. Łatwiej wtedy patrzeć na innych z wysokości piedestału. Ale co on tak naprawdę ma robić, umacniając potem innych? To samo, co zrobił z nim Jezus. Piotr przekonał się na własnej skórze, że chcieć to nie zawsze móc, ale nie został za to zganiony. To bolesne doświadczenie było potrzebne, aby dojrzał.
W ten sposób nabył specyficznej „nauki” – zderzając się z własnym cieniem, został podniesiony przez Pana Jego spojrzeniem, a po Zmartwychwstaniu rozmową pełną życzliwości. Odkrycie prawdy o sobie i spotkanie z miłosierdziem Pana sprawiło, że w Piotrze zrodziła się większa wyrozumiałość i współczucie, konieczne do tego, aby podtrzymywać tych, którzy uginają się pod ciężarem grzechu i różnych przeciwności.

Upomnienie, a nie poniżenie
Ale podczas spowiedzi może dojść do gorszych rzeczy. Bardzo trudnym doświadczeniem podcinającym skrzydła jest bycie upokorzonym, zgorszonym czy zranionym przez spowiednika. Najczęściej polega to na krzywdzących ocenach, patrzeniu z góry, podnoszeniu głosu, braku opanowania, pochopnych ocenach, nieuwzględnianiu złożonej sytuacji penitenta, na surowości i niecierpliwości, poniżaniu drugiego przez wykorzystanie autorytetu Boga lub swojego. Jak postępować w takich sytuacjach? Przede wszystkim nie powinniśmy wpadać w skrajności. Pierwsza z nich to utożsamienie spowiednika z całym Kościołem i wewnętrzne patrzenie na niego, jakby był Chrystusem we własnej osobie. A nie jest. Ponieważ bycie zranionym dodatkowo wywołuje w nas odruch obronny, gniew i rozczarowanie, stąd jedynym rozsądnym wyjściem wydaje się wtedy porzucenie spowiedzi na zawsze. Tak, ból po zranieniu to normalna sprawa. Należy sobie dać czas, aby go przecierpieć. Jednak nie wszyscy spowiednicy są tacy jak ten, który mnie zranił. Dobrze z kimś o tym porozmawiać, aby się nie zamknąć w goryczy i otworzyć szerzej oczy. Nie można też godzić się potulnie na upokorzenie i traktowanie z góry.
Drugą skrajnością jest skulenie się w sobie i przyzwolenie na bycie upokorzonym pod pozorem fałszywej pokory, klerykalnego szacunku do stanu kapłańskiego, znoszenia cierpienia dla Chrystusa czy w ramach pokuty. Wówczas wprawdzie złość wzbiera, ale zostaje natychmiast stłumiona, wyzwalając bierność. Żal za grzechy nie oznacza pomniejszania siebie we własnych oczach. Przecież to właśnie podczas spowiedzi Bóg ukazuje jeszcze bardziej moją godność, a nie ją pomniejsza. Oczywiście, nie jest to łatwe, ale zawsze należy reagować, nawet podczas samej spowiedzi, jeśli ewidentnie dochodzi do nadużycia. Można zapytać, czy się dobrze zrozumiało spowiednika, albo wyrazić swój zawód, ból czy smutek. W przeciwnym razie nigdy nie dotrze do niego, że postępuje źle.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki