W niedzielę 13 lutego media w Polsce informowały, że trwają kontrole sklepów, które tego dnia były otwarte. Państwowa Inspekcja Pracy już kilka dni wcześniej zapowiadała i ostrzegała, że je przeprowadzi. „Podjęliśmy tę decyzję po doniesieniach medialnych oraz wsłuchując się w głosy naszych partnerów społecznych” – tłumaczyła Katarzyna Łażewska-Hrycko, główny inspektor pracy. Uprzedzała, że jeżeli inspektorzy PIP stwierdzą ponad wszelką wątpliwość, że ma miejsce celowe obchodzenie obowiązujących przepisów, będą zdecydowanie stosowali wszelkie dostępne im środki prawne. Apelowała do przedsiębiorców, aby rozważyli podjęte decyzje biznesowe pod kątem obowiązujących przepisów i „nie prowadzili działalności pozorowanej”. Co szefowa Państwowej Inspekcji Pracy miała na myśli, mówiąc o działalności pozorowanej? A przede wszystkim, dlaczego właśnie w drugą niedzielę tegorocznego lutego jej podwładni kontrolowali czynne placówki handlowe w naszym kraju?
Przymykali oko
Odpowiedź na drugie pytanie jest prosta. Sprawdzali, czy zgodnie z obowiązującymi przepisami mogą tego dnia być otwarte. Chodzi o przepisy, które zaczęły obowiązywać 1 lutego. Przepisy, których istotą jest, jak to określano, „uszczelnienie” zakazu handlu w niedzielę, czyli doprecyzowanie ustawy obowiązującej od 1 marca 2018 r. Wprowadzała ona stopniowo w Polsce zakaz handlu w pierwszy dzień tygodnia. Od 2020 r. nie dotyczy on jedynie siedmiu niedziel w ciągu roku.
A jednak jeszcze w styczniu duża część sklepów w naszym kraju, także tych o wielkiej powierzchni, handlowała w niedziele. Niektóre nawet reklamowały się, że są czynne w każdą z nich. Sytuacja może się kojarzyć z prowadzoną w 1998 r. przez jeden z browarów w Polsce kampanią reklamową piwa bezalkoholowego. Chodziło o obejście przepisów zakazujących reklamy alkoholu w telewizji. Aktorzy występujący w spotach przy wypowiadaniu słowa „bezalkoholowe” porozumiewawczo przymykali oko. Zdecydowana większość telewidzów natychmiast orientowała się, że tak naprawdę chodzi o reklamę napoju niepozbawionego procentów. Mało kto się oburzał na taką formę omijania obowiązujących przepisów. Raczej z uśmiechem akceptowano pomysłowość twórców reklamy.
Klienci się cieszą
Można powiedzieć, że w ostatnich latach spora część właścicieli sklepów w Polsce próbowała z przymrużeniem oka potraktować prawo regulujące handel w niedzielę. Wykorzystywali w tym celu zawarte w ustawie wyjątki, czyli listę kilkudziesięciu rodzajów placówek, których niedzielny zakaz nie obowiązywał. Najpopularniejsza okazała się „placówka pocztowa”. Mechanizm był prosty. Sieci handlowe podpisywały umowy z firmami kurierskimi i pocztowymi, umożliwiając w swoich sklepach odbiór przesyłek. W rezultacie, jak podawał „Dziennik Gazeta Prawna”, w październiku ubiegłego roku w niedzielę otwarta była niemal połowa działających w Polsce sklepów spożywczych.
„Klienci się cieszą” – konstatował DGP. Czy powinni? Przecież po to, aby mogli pójść do sklepu w niedzielę, ktoś musiał zrezygnować ze świętowania, spędzania czasu z rodziną, być może wyjazdu z dziećmi na wycieczkę do lasu, na rower, w góry albo nad jezioro. Ktoś musiał obejść się bez wspólnego niedzielnego obiadu, spokojnej rozmowy, na którą w dni powszednie trudno znaleźć czas, lektury książki, obejrzenia filmu w kinie, wysłuchania koncertu. Ktoś nie mógł pójść na Mszę św. do kościoła albo nie mógł odwiedzić schorowanej matki. Wydawałoby się, że to sprawy zrozumiałe dla każdego, dlaczego więc nie było masowych protestów przeciwko próbom obchodzenia zakazu handlu w niedzielę? Dlaczego zamiast bojkotu otwartych, dzięki potraktowaniu przepisów „z przymrużeniem oka”, w dzień świąteczny placówek, zjawiało się w nich liczne grono klientów?
Nikt się nie domagał
Jak to się w ogóle stało, że Polacy pójście do sklepu w niedzielę uważają za coś oczywistego? Dlaczego tak wielu jest przekonanych, że to jedna ze zdobyczy ustrojowej zmiany i że możliwość masowego robienia zakupów w pierwszym dniu tygodnia zaistniała już w 1989 r.? W czasach PRL było oczywiste, że sklepy są w niedzielę nieczynne. Już w sobotę pracowały krócej, a w dzień świąteczny dyżurowały tylko pojedyncze placówki. Czy tylko z powodu niedoboru towarów i pustych półek nikomu to nie przeszkadzało? Wśród postulatów strajkowych w sierpniu 1980 r. kilka dotyczyło handlu. Mówiły one o pełnym zaopatrzeniu w artykuły żywnościowe, o bonach żywnościowych na mięso i jego przetwory i o zniesieniu „cen komercyjnych” oraz sprzedaży za dewizy w tzw. eksporcie wewnętrznym. Nikt nie proponował otwierania sklepów w każdą niedzielę. Wiadomo było, że tylko w te bezpośrednio poprzedzające Boże Narodzenie i Wielkanoc wyjątkowo będzie można zrobić zakupy i być może pojawią się jakieś atrakcyjne towary, na co dzień niedostępne (np. pomarańcze, mandarynki i banany). Także po zmianach, jakie zaszły w Polsce w 1989 r., nikt nie domagał się możliwości pójścia w niedzielę na zakupy. To nie klienci wyszli z inicjatywą.
Tłumów nie było
W internecie można przeczytać wspomnienia menedżera sieci hipermarketów, która jako jedna z pierwszych weszła do naszego kraju. Z jego relacji wynika, że w 1994 r. eksperymentalnie otwarto jeden z hipermarketów w niedzielę. „Niestety, tłumów nie było, mnożyły się straty w towarze, którego nie mogliśmy sprzedać w oczekiwanej ilości” – przyznaje wspomniany handlowiec.
Ponowną próbę nakłonienia polskich klientów do zakupów w niedzielę wielkie sieci podjęły kilka lat później. „Liczyliśmy na to, że zmiana trybu pracy, napływ kapitału, nowe biznesy z nowoczesnym trybem zarządzania, nowe godziny pracy do godzin wieczornych, pozwolą naszym klientom zrozumieć, że zakupy w soboty i niedziele stanowią alternatywę wieczornych długich kolejek do lady” – wspomina menedżer. Tym razem się udało. Polacy zaczęli robić zakupy w niedzielę i się do nich przyzwyczaili. Możliwość pójścia na zakupy w świątecznym dniu uznali nawet za jedno ze swoich praw.
Gdyby zabrał głos
W styczniu 2017 r. Biuro Analiz Sejmowych w opracowaniu zatytułowanym „Społeczne uwarunkowania handlu w niedziele” twierdziło, że zakupy w niedziele to nie tylko przejaw osobistej decyzji dotyczącej sposobu spędzania wolnego czasu, ale także wynik obciążenia obowiązkami, które w wielu przypadkach utrudniają lub uniemożliwiają zakupy w inny dzień tygodnia. Wskazywało też na pojawienie się fenomenu wizyt w centrach handlowych jako formy spędzania wolnego czasu wspólnie z rodziną. „Wiele osób łączy zakupy np. z uczestnictwem w imprezach organizowanych przez galerie handlowe, odwiedzaniem kin czy restauracji” – wyjaśniało BAS.
Czy gdyby Kościół na początku trzeciego tysiąclecia, gdy coraz więcej sieci handlowych zaczęło w naszym kraju otwierać swoje placówki w niedzielę, zabrał głos w tej sprawie, dziś nie mielibyśmy problemu? Może gdyby wtedy pojawiły się uregulowania prawne podobne do tych w Niemczech, Austrii, Szwajcarii, dziś nie traktowalibyśmy z pobłażliwym uśmiechem podejmowanych po 1 lutego prób nazywania sklepów dworcami autobusowymi lub czytelniami? Może Piotr Duda, przewodniczący NSZZ „Solidarność”, nie musiałby dzisiaj zgłaszać desperackiej propozycji ogólnokrajowego referendum, czy niedziela ma być wolna, czy ma być normalnym dniem pracy?