Już od dłuższego czasu obserwujemy, jak kultura pozbawiona choćby rysu religijnego przejmuje święta Bożego Narodzenia. Najłatwiej ten proces możemy dostrzec w przestrzeni komercyjnej. Już przed Adwentem, a niekiedy nawet od pierwszego listopada, choinki, prezenty i mikołaje stanowią dominujące elementy wystaw sklepowych. Obniżki cen mają nas zachęcić do kupowania upominków, a muzyka sącząca się z głośników w centrach handlowych ma nas wprawić w świąteczny nastrój. Coraz częściej słyszymy jednak, że to nie święta Bożego Narodzenia, ale święta zimowe są powodem do wydawania pieniędzy. Kartki z motywami nawiązującymi do biblijnej historii są wypierane przez te mówiące o początku roku i prezentach. W zasadzie nie powinno nas to dziwić. Świat, który odrzucił zbawienie w Jezusie, najpierw pozazdrościł, a potem zawłaszczył czas świąt. Reszta to wynik ubóstwa duchowego ludzi skupionych na tym, co tymczasowe. Niestety, proces oderwania świąt od ich źródłowej treści jest rozpisany na wiele poszczególnych życiorysów. Osoby, które znamy i często kochamy, rezonują z tym smutnym zjawiskiem. Najczęściej transformację, którą obserwujemy, napędza odejście od wiary, połączone z tęsknotą za doświadczeniem tajemnicy, miłości i nadziei. Jako ludzie szukamy czegoś wyjątkowego, co będzie miało wyższą wartość niż wypełniona gonitwą codzienność. Dzięki wspomnieniom z dzieciństwa, wypełnionych zapachem pierników, delikatnością babci i tajemniczą aurą tej nocy, chcielibyśmy wrócić do tamtych doświadczeń. Jednak bez wiary, głównego motywu Wigilii, potrzeba znaleźć jakiś nowy motyw do świętowania. Człowiek współczesny, rezygnując z prostoty przylgnięcia do Boga, sam stara się stworzyć powód do świętowania. W końcu życzliwość, bezpieczeństwo, stół, przy którym zbierze się rodzina, nie potrzebują religii. Mogą istnieć bez niej. Dodatkowo biblijna opowieść nieznośnie przypomina o tym, że nie jesteśmy samowystarczalni. Wciąż powtarza, że potrzebujemy Zbawiciela, kogoś, kto nas wyzwoli z grzechu, zła i śmierci. Po co psuć święta – czas wytchnienia, zabawy, wspólnej radości – tak gorzkimi treściami? Czyż nie lepiej jest oderwać myśl od przygnębiających obrazów zła, na przykład trwającej wojny, ludzi zdanych na łaskę i niełaskę tyranów i szaleńców? Czy rzeczywiście w święta mamy się mierzyć z tym, co sami zrobiliśmy złego? Po co wspominać pozostawioną rodzinę, skoro właśnie cieszymy się nową, lub zaprzątać uwagę własnym nieuporządkowaniem uczuć, namiętności czy pragnień? Lepiej przy stłumionym świetle lampek na choince zagłuszyć te wszystkie zabobony i posłuchać Franka Sinatry śpiewającego Let it snow.

Bóg lubi ciszę
W człowieku wierzącym cały ten zmieniający się charakter świąt nie tyle budzi niepokój, ile zwyczajnie napawa smutkiem. Wie, że tak musi się dziać, skoro rezygnuje się z więzi z Chrystusem. Ludzie potrzebują złotych cielców – przedstawień Boga na swoją miarę. Wytrwać przy Bogu rzeczywistym jest niezmiernie trudno. Gdy od wiary odpadają bliscy, ludzie, na których nam naprawdę zależy, wówczas tym większy napawa nas żal. Smutek ma tę właściwość jednak, że kieruje ku wnętrzu. Dlatego zmieniający się krajobraz świąt jest szansą dla człowieka wierzącego. Może dzięki wszystkim niesprzyjającym i martwiącym go okolicznościom wejść w głąb groty Bożego Narodzenia, tej, którą odkrywa w sobie. Paradoksalnie Bóg zdaje się miłować ciszę i odosobnienie. Najważniejsze wydarzenia historii zbawienia dokonały się na uboczu. Z dala od zgiełku, głównych dróg Cesarstwa Rzymskiego, niekiedy wręcz poza miastem. Skoro okoliczności, w których przyszło nam świętować, ignorują Go, „wyjdziemy do Niego poza obóz” (por. Hbr 13, 13). Tym razem jednak „poza” oznacza „w głąb”. Cisza, która przenikała tamtą noc, dalej jest uprzywilejowanym miejscem spotkania z Panem. Zgodnie z niezmiennym schematem, który odsłania nam Księga Mądrości: „Gdy głęboka cisza zalegała wszystko, a noc w swoim biegu dosięgała połowy, wszechmocne Twe słowo z nieba, z królewskiej stolicy, jak miecz ostry niosąc Twój nieodwołalny rozkaz, jak srogi wojownik runęło pośrodku zatraconej ziemi” (Mdr 18, 14–15). Dlatego dobrze jest wejść w ciszę, nawet wówczas, gdy popędza nas w jej stronę smutek. Bóg się nie zmienia i pozostaje wierny swoim zwyczajom. I choć jest w stanie działać w dowolnych okolicznościach, lubi ciszę. Dlaczego? Ponieważ zanurzenie czegoś w ciszy sprawia, że jedynie owa sprawa jest ważna. Brak rozproszeń, zgiełku i natłoku pozwala podkreślić ważność spraw spowitych pełną uwagi ciszą. Dodatkowo jedynie ci, którzy nie gonią za błyskotkami, są w stanie docenić wagę spotykających ich spraw. Dlatego Bóg zazwyczaj pozbawia zewnętrznej cudowności najważniejsze dzieła zbawienia: wcielenie w jednym z prostych domów Nazaretu, narodzenie poza osadą w pasterskiej grocie, ukrzyżowanie poza miastem, zmartwychwstanie w ogrodzie, a wniebowstąpienie w gronie przyjaciół. Sam cud Jego działania jest wystarczająco nieziemski, nie trzeba go dodatkowo podkreślać przez cudowność towarzyszących mu znaków. Kto chce, dostrzeże i doceni. Bóg nie jest celebrytą i nie zależy Mu na widowni fanów, którzy zauroczeni występem będą bić brawo. Przeciwnie. Szuka przyjaciół, którzy odważą się z Nim uczestniczyć w tajemniczym splocie tego, co boskie i ludzkie. Zatem jeśli interesuje nas przebywanie raczej z boskimi tajemnicami niż z reniferami i w saniach, których dzwoneczki wybijają rytm Jingle bells, trzeba wejść w ciszę. Co w niej znajdziemy?
Usłyszę siebie
Po pierwsze to, co sami w nią wniesiemy. Zazwyczaj, gdy już uda się wejść do własnego serca, napotykamy w nim oczekiwania. Jesteśmy ludźmi, a więc istotami utkanymi z szeregu potrzeb. One też najgłośniej dają o sobie znać. Podczas modlitwy naturalnie kierujemy je ku Bogu. Przedstawiamy mu prośby, próbujemy namówić Go, by zareagował na nasz smutek, lęk, niepewność, cierpienie… Oczekujemy, że dzięki zwróceniu się do Niego zmieni się nasz wewnętrzny i zewnętrzny świat. Niestety, często się tak nie dzieje. Prośba, choć wyrażona z głębi serca, pozostaje niewysłuchana. Świat nie staje się lepszy ani życie bardziej znośne. Jakby cisza była jedynie pustką, a nie miejscem zamieszkanym przez Boga. Wiele jest przyczyn takiego stanu rzeczy. Przyjrzyjmy się jednej z nich. Najbardziej „adwentowej”, jeśli można tak powiedzieć.
Myślę o rozważanym podczas III niedzieli Adwentu słowie z Ewangelii według św. Mateusza (por. Mt 11, 2–11). Uczniowie Jana Chrzciciela zadają pytanie Jezusowi: „Czy Ty jesteś Tym, który ma przyjść, czy też innego mamy oczekiwać?”. To bardzo uczciwe i zarazem niepokojące pytanie. Ich nauczyciel, ten, który wskazał na Jezusa jako na Mesjasza, przebywa w więzieniu. Z pewnością czeka go śmierć. Wybraniec Boży zdaje się nic sobie z tego nie robić. Naucza, wędruje od wsi do wsi, ale przecież nie zanosi się na to, żeby z tych mów i pielgrzymek zrodziło się powstanie. Przecież uwięzienie Jana jest najlepszym dowodem na to, że czas najwyższy jest działać, a nie wałęsać się po Galilei i opowiadać biedocie o królestwie Bożym. Gdyby nie mądrość Zbawiciela i współbrzmiący z nią geniusz Jana Chrzciciela, uczniowie zwątpiliby w to, że Jezus jest Mesjaszem. Mają jednak szansę wyrazić swoje wątpliwości bezpośrednio przed Nim. Dzięki temu dowiadują się, że Mesjasz, na którego czekają, nie przyjdzie. Przyszedł ktoś zupełnie inny. Chrystus nie spełnia ich oczekiwań, dotrzymuje natomiast obietnicy, którą złożył w Ogrodzie Eden.
Rozczarowanie i zwątpienie, z którym mierzą się uczniowie Jana, dotyczy każdego z nas. Chcemy, by Bóg spełnił nasze oczekiwania, a kiedy się tak nie dzieje, gotowi jesteśmy zwątpić – uznać, że Boga nie ma. Owszem, nieraz wyobrażamy sobie Boga, którego w rzeczywistości nie ma. Rozczarowanie takim Bogiem jest błogosławieństwem. W rzeczywistości jest odczarowaniem Boga zaklętego przez nasze roszczenia. W ciszy, pod warstwą rozczarowanych oczekiwań skrywa się Bóg prawdziwy.
Odkryję Boga
Po drugie w ciszy odnajdziemy to, co realnie zrobił Bóg – posłał na świat Mesjasza. Jaki On jest? W kontekście, o którym tu mowa, jest przede wszystkim ofiarnie skupiony na tym, by usunąć przeszkodę, jaka oddziela nas od Boga Ojca. Nie tylko grzech, ale również to wszystko, co wykorzystujemy, by odwrócić się od Niego: niepewność, lęk, cierpienie, zasługiwanie na uznanie, pogoń za bezpieczeństwem, zdrowiem, dobrobytem… W ciszy mamy szansę dostrzec każdą z tych postaw. Możemy przyjrzeć się im i zrozumieć, co de facto oznaczają. Okazuje się wówczas, że owe przeszkody mogą ustąpić pod naporem uporczywej miłości Jezusa. Lęk, który nas mrozi, odcina nas od własnego serca, które przecież jest delikatne i spragnione okazywania i doświadczania miłości. Niepewność nieraz jest efektem ciągłego niedocenienia przez innych, w oczach których próbujemy zyskać uznanie. Cierpienie nie jest wyrokiem okrutnego losu, ale wyborem, dzięki któremu Bóg uzdalnia nas do towarzyszenia Jego Synowi. Poszukiwanie bezpieczeństwa i zdrowia, poświęcenie dla kariery i pieniędzy są jedynie wyrazem tęsknoty za kimś, kto powie: „Kocham Cię, żyj wiecznie!”.
Uporczywe przebywanie w ciszy umożliwia odsłonięcie przed samym sobą i Bogiem tego, co nosimy w sercach. Zarazem daje szansę na przyjęcie tego, co On dla nas zrobił. Nie ma po co oglądać się z żalem za dawnymi sposobami obchodzenia świąt. Tym bardziej, nie ma sensu zżymać się na tych, którzy odzierają Boże Narodzenie z jego podstawowego sensu. Lepiej jest poszukać w tym czasie groty, w której Matka Boża piastuje Jezusa, a Józef w zadziwieniu się Im przygląda. Droga do Betlejem prowadzi przez ciszę wypełniającą nasze serce. Owszem, ciszę tę przykrywa masa zgiełku, codziennych czynności i rozproszeń. Ale ona tam jest i w niej czeka prawdziwy Mesjasz, byśmy przyjęli Go jako niemowlę i przytulili do serca.